W Europie konkurencje alpejskie, zwłaszcza zjazd mężczyzn, wywołują bardzo duże zainteresowanie. Wystarczy przypomnieć zjazd w austriackim Kitzbuehel, gdzie przy trasie gromadzi się kilkadziesiąt tysięcy kibiców. Wszyscy z zapartym tchem śledzą wówczas zmagania alpejczyków, którzy rywalizują przy prędkościach powyżej 100 kilometrów na godzinę.
Tymczasem w Pjongczangu, jak na wielu innych konkurencjach, zjazd mężczyzn nie przykuł wielkiej uwagi miejscowych kibiców. Wydawało się, że sportowcom skupionym na walce o medale, niska frekwencja nie będzie przeszkadzać. Tak jednak nie jest. Już po zakończeniu zjazdu na puste trybuny zwrócił uwagę złoty medalista Aksel Lund Svindal.
- Dziwnie czuję się w takiej sytuacji. Trwają przecież igrzyska olimpijskie, a na trybunach wspiera nas tak mało osób. W krajach europejskich jak w Austrii, Szwajcarii, Włoszech czy Norwegii nasze zmagania oglądałoby po 50 tysięcy ludzi. Rozumiem jednak tę sytuację. Igrzyska to przecież ogólnonarodowa impreza. W Norwegii niewielu oglądałoby na przykład short track, a tutaj są na tym tłumy - podkreślił.
Z małą liczbą kibiców na trybunach organizatorzy igrzysk zmagają się od początku rywalizacji. Doszło nawet do sytuacji, że zdecydowali się zrezygnować z biletów (w cenie 1,5 euro) na ceremonie medalowe, ponieważ na nich także brakowało kibiców.
Mimo słabego dopingu Norweg potrafił znakomicie skupić się na swoim przejeździe. Uzyskał czas 1:40.25 i o 0,12 sekundy pokonał swojego rodaka Kjetila Jansruda i o 0,18 Szwajcara Beata Feuza. - Ciężko mi powstrzymać emocje. To wielki dzień. Gdy już byłem na mecie, to wierzyłem w medal, ale nie złoty - powiedział triumfator.
Dla Svindala to drugi złoty medal olimpijski w karierze. Wcześniej był najlepszy w supergigancie osiem lat temu w Vancouver.
ZOBACZ WIDEO Michał Bugno z Pjongczangu: Za każdym z polskich skoczków ciągną się koreańskie demony
jego pieniądze i jego wybór