Daleko od szosy. Wielokrotny mistrz Polski znowu na zakręcie

Getty Images / Bryn Lennon / Na zdjęciu: Leszek K. w Subaru podczas Rajdu Walii
Getty Images / Bryn Lennon / Na zdjęciu: Leszek K. w Subaru podczas Rajdu Walii

Kochał ryzyko i jazdę na krawędzi. To dało mu cztery tytuły mistrza Polski i uwielbienie fanów. Obecnie Leszek K. przebywa w areszcie. Prokuratura zarzuca mu oszustwa podatkowe.

Wiele lat minęło, od kiedy kibice o nim słyszeli. Ma już 55 lat, więc mężczyźni w jego wieku raczej zajmują się szukaniem stabilizacji w życiu niż szaleństwami na trasach rajdowych. A jednak, po latach Leszek K. znowu pojawił się na łamach mediów. Tym razem za sprawą prokuratury, która zarzuciła mu oszustwa podatkowe.

Zawsze go kochali, bo jeździł na granicy. Był przeciwieństwem swojego wielkiego rywala i kolegi, Janusza Kuliga, który był perfekcjonistą, starał się urwać wszędzie pół sekundy. Leszek nie zwracał uwagi na takie szczegóły. Jeśli można było zrobić jakiś manewr, ślizg, coś pod publiczkę, nie przepuściłby takiej okazji. Często oznaczało to wypadnięcie z trasy.

Jak sam mówił: "Nigdy nie kalkuluję. Lubię przełamywać granice a czasem przełamię samochód".

ZOBACZ WIDEO: 17-latek stracił rękę. To, co zrobił, zszokowało cały świat

Wypadał więc z trasy w miarę często, ale zdewastowanie XV-wiecznego zabytkowego mostka w Belgii uchodziło za "szczególne osiągnięcie". Gdyby prześledzić listę rajdów z jego udziałem można natknąć się w nich z zadziwiającą regularnością na adnotacje: wypadł z trasy, uderzył w drzewo, dachowanie. Do wyboru do koloru. Rywale nadali mu nawet pseudonim "Daleko od szosy". Ale fani to kochali, dlatego jeździła za nim zawsze grupa fanów. Ich transparenty pamięta każdy, kto choć trochę interesował się rajdami.

- U mnie jest ciągła potrzeba podnoszenia poprzeczki, robienia czegoś więcej, przekraczania granic. Zawsze najbardziej kręciło mnie pokonywanie samego siebie, czego konsekwencją jest ryzyko. A ja uwielbiam ryzyko – opowiadał, gdy rozmawialiśmy kilka lat po zdarzeniu w jego pokaźnej wielkości garażu w Krakowie. Obok stał efektowny Lamborghini Gallardo, dalej Porsche 911, były też samochody Audi. Wszystkie te samochody łączyło jedno – były szybkie.

Lubił też zaszaleć na drodze. Prowadzone przez niego Porsche władowało się raz w barierki na autostradzie.

On sam mówił, że ratował życie: "Miałem do wyboru albo zaparkować w Tirze albo uciec na lewy pas. Tak lało, że nawet nie widziałem, co to była za ciężarówka. Wyjechała mi nagle. A na lewym pasie płynęła prawie rzeka. Miałem możliwość: Tir albo barierka”. Broniłem się do końca. Nawet nie jechałem za szybko, jakieś 110. Gdyby nie moje doświadczenie, to prawdopodobnie wyrżnąłbym w Tira. To mógłby być koniec".

Do tragicznego w skutkach zdarzenia, które zakończyło jego 20-letnią karierę, doszło 6 grudnia 2008 roku w Pradze. 26-letni Piotr Pieczenia, który za mistrzem jeździł zawsze gdy była taka możliwość, stanął w miejscu, gdzie najlepiej było widać kunszt mistrza. Kilkaset metrów za linią startu, tuż za pierwszym zakrętem. W miejscu – co istotne – zamkniętym dla publiczności. Ale znany rajdowiec nie opanował swojego niebieskiego Peugeota 307 pędzącego z zawrotną w tym miejscu prędkością 160 km/h, trafił zderzakiem w latarnię, wpadł w poślizg, wypadł z trasy i poleciał w stronę grupki fanów. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył 26-latek, była lecąca z potężną prędkością bez kontroli góra żelaza.

Sam mistrz wyszedł z samochodu nie do końca świadomy co się wydarzyło. Jego auto zatrzymało się na siatce ochronnej. Dopiero gdy ludzie podnieśli jego samochód zorientował się, że pod nim leży młody mężczyzna.

Tydzień po tym spotkaniu rajdowiec spotkał się z rodzicami chłopaka. – Mieli trochę żalu, ale nie obwiniali mnie. Ja zawsze będę musiał z tym żyć – opowiadał. Kierowca nie poniósł konsekwencji prawnych, ponieważ wina, jak uznała prokuratura, leżała po stronie organizatora.

- Zawsze można pojechać wolniej, starać się unikać ryzyka, ale czasem jest tak, że jedna łata czegoś rozlanego na drodze spowoduje, że samochód, będąc przy krawędzi drogi, na ułamek sekundy straci przyczepność. I dochodzi do tragedii. Potem, jeśli chodzi o odpowiedzialność prawną, jest ona niczym w stosunku do odpowiedzialności moralnej. Są rzeczy, o których nie da się zapomnieć, które zostają na zawsze – opowiadał.

W tamtym czasie nie mógł wiedzieć, że jest jeszcze druga ofiara. Młody mężczyzna zmarł w szpitalu. Ranne zostały jeszcze cztery osoby, w tym 8-letnia dziewczynka, choć w jej przypadku skończyło się w miarę szczęśliwie, bo na złamaniu nogi.

Leszek to syn Juliana, również kierowcy rajdowego, samochodami zajmuje się od 14 roku życia. Na początku pracował przy nich, zarabiał na pierwszy samochód. To był Fiat 126p. Gdy już go miał, ładował wszystkie pieniądze w udoskonalanie swojej maszyny. Dla wielu postronnych było zdziwieniem, gdy wyprzedzał ich na drodze. Maluchy miał moc 24 koni mechanicznych, osiągały prędkość 105 km/h, ale wtedy już strzelały w samochodzie wszystkie śrubki. O Maluchu młodego kierowcy mówiono, że ma moc 40 KM (on sam zapewniał, że to przesada, miał o kilka mniej) i potrafił rozpędzić się do 140 km/h. Rajdowiec z Krakowa zawsze kochał prędkość i moc.

Debiutował w rajdach w 1988 roku jadąc właśnie Małym Fiatem. Apogeum jego popularności to początek XXI wieku. W latach 2002-2006 czterokrotnie sięgał po Rajdowe Samochodowe Mistrzostwo Polski. W tamtym czasie był najlepszy w kraju, choć za granicą nic nie osiągnął. Na swoim podwórku rywalizował z wieloma świetnymi kierowcami, ale z większością żył dobrze. Poza jednym. Raz gonił Krzysztofa Hołowczyca po strefie serwisowej, chciał pobić "Hołka". Mówiono wtedy, że rywalizacja jest na wielu frontach. Na trasie ale też u sponsorów. Mówiono, że w tamtych czasach obaj starali się o wsparcie Orlenu. Zresztą nie tylko oni. Gdy przyszedł kiedyś na negocjacje, spotkał w drzwiach Kuliga. Ten zdradził mu, że wcześniej był u prezesa Hołowczyc. Trochę go nie lubił, bo uważał, że jest lepszy, ale "Hołek" był też wspaniałym showmanem, miał znakomity PR, umiał się sprzedać jak mało kto.

Ciekawe, że właśnie Hołowczyc był jednym z niewielu rywali, którzy zadzwonili do Leszka po wypadku w Pradze i starali się go wesprzeć. Zawodnik z Krakowa wrócił do ścigania kilka miesięcy po wypadku, ale z czasem był coraz wolniejszy, zsuwał się w klasyfikacji generalnej. Przyszli nowi mistrzowie, tacy jak Kajetan Kajetanowicz. W 2011 roku Krakowianin wystartował po raz ostatni w mistrzostwach Polski.

Dlatego było pewnym zaskoczeniem, gdy pojawił się w mediach w pierwszej połowie grudnia. Wtedy to RMF FM podało informację, że znanego kierowcę rajdowego, Leszka K. zatrzymano w związku z działaniami w zorganizowanej grupie przestępczej, która zajmowała się oszustwami podatkowymi.

Jak ustaliła prokuratura, członkowie grupy wykorzystywali przepisy unijne do kupowania za granicą samochodów klasy premium. Następnie auta trafiały do kraju, a ich wartość była obniżona o podatek VAT i akcyzę.

Co ciekawe, był on wówczas twarzą kampanii ministerstwa finansów, dlatego pracownicy biegali po mieście i niemalże w panice zrywali jego plakaty, by uniknąć skandalu.

Czytaj takżeLeszek K. zatrzymany. Niecodzienne losy mistrza rajdów

Źródło artykułu: