Polak dotarł na metę z piątym czasem, tracąc zaledwie dziewięć minut do zwycięzcy – Lucasa Bonetto.
- Momentami czuję się trochę jak Ali-Baba i czterdziestu rozbójników, choć w tym przypadku jest ich trzydziestu - śmieje się lider pucharu świata. - Po Argentyńczykach widać, że mają niesamowite parcie na zwycięstwo. Jeżdżą jak szaleni i przy tym stwarzają spore niebezpieczeństwo. Dziś na trasie wyprzedzali mnie to z prawej, to z lewej. Jeden z zawodników próbował jechać bokiem trasy i o mało nie zabił mnie i siebie. Moja jazda nie jest tak efektowna, ale na pewno bardziej efektywna, bo dałem się wyprzedzić tylko czterem miejscowym.
"SuperSonik" po raz pierwszy od pięciu miesięcy miał okazję jechać ciężkim quadem Raptor 700, ale mimo potrzeby przestawienia się na zupełnie inny pojazd nie może narzekać na swój wynik w pierwszym dniu rywalizacji. - Nie ma żadnych powodów do niezadowolenia. Wręcz przeciwnie. Taktyka została zrealizowana. Ten quad ma zupełnie inne parametry niż pozostałe, na których ostatnio jeździłem i trenowałem. Postanowiłem więc, że nie ma sensu jechać na etapowy wynik, bo mogę tylko popełnić błąd i ponieść konsekwencje. Przyjąłem założenie, że mam pojechać bezbłędnie i to się udało.
Kierowcy spędzili we wtorek niespełna sześć godzin na trudnym, górskim odcinku specjalnym o długości 346 km. Pogoda nikogo nie oszczędzała. - Strasznie zmarzłem. W górach choć nie ma śniegu, jest bardzo zimno. Jest to odczuwalne nawet przy wzmożonym wysiłku fizycznym. Zimy w Argentynie nie polecam - zakończył podsumowanie dnia Rafał Sonik.