- No to dwa etapy maratońskie mamy już za sobą. Poszło nawet nie najgorzej. Niedzielny odcinek został sporo skrócony, bo po intensywnych opadach deszczu i gradu słynne wyschnięte słone jezioro Solar miejscami zrobiło się nieprzejezdne, a miejscami niewiarygodnie śliskie - powiedział Krzysztof Hołowczyc.
[ad=rectangle]
- O mały włos na takim śliskim fragmencie zderzylibyśmy się z Orlym Teranovą. Szukając waypointu wypadliśmy z dużą prędkością z dwóch stron niewielkiej wysepki wprost na siebie. Auta wcale nie chciały skręcać ani hamować i tylko wielkiemu szczęściu zawdzięczamy, że nie doszło do groźnej kolizji dwóch Mini, a tylko musnęliśmy się niegroźnie. Ale byłby wstyd! Potem już szybka i pewna jazda do końca tej sekcji, neutralizacja i start do drugiej części odcinka - dodał.
Polski kierowca ponownie znalazł się na mecie w czołówce stawki. Utrzymał również swoją pozycję w klasyfikacji generalnej, zwiększając przewagę nad najgroźniejszymi rywalami. - Na wydmach cały czas mieliśmy na plecach Naniego Romę. W końcu nas dogonił i zaczął wyprzedzać. Na szczyt słynnej kilometrowej wydmy spadającej do Iquique wpadliśmy równocześnie. Wtedy poczułem to coś, to samo, co przed ostatnim oesem pamiętnego Rajdu Polski 96, gdy ścigałem się na śmierć i życie z Deppingiem.
- Pomyślałem "prędzej zginę niż dam się wyprzedzić w tym kultowym dla amerykańskiego Dakaru miejscu". Myślę, że cały biwak miał niezłe widowisko. Poszliśmy w dół wszystko co fabryka dała. Mieliśmy na spadaniu ponad 200 km/h. Nani powiedział, że zwariowałem. A to był dla mnie jeden z najlepszych momentów w karierze. Taki, dla których warto się ścigać, a może nawet zginąć - powiedział na mecie Hołowczyc.
W poniedziałek kierowcy samochodów oraz ciężarówek będą odpoczywać.