Jarosław Stancelewski: Gdybym był w stanie, grałbym do dziś

- Z boiska pamiętam go jako zimnego, wyrachowanego gracza, a przy tym twardego i dumnego. Roztaczał wokół siebie aurę zawodnika, z którym nie warto zadzierać - mówi o Nikoli Grbiciu Jarosław Stancelewski, były reprezentant Polski w siatkówce.

Grzegorz Wojnarowski
Grzegorz Wojnarowski
Jarosław Stancelewski (w środku) Newspix / Mariusz Palczynski / MPAimages.com / NEWSPIX.PL / Na zdjęciu: Jarosław Stancelewski (w środku)
W reprezentacji Polski rozegrał 80 spotkań. Walczył o igrzyska olimpijskie w Sydney w pamiętnych kwalifikacjach rozgrywanych w katowickim "Spodku", był na mistrzostwach świata 2002 w Argentynie.

Mistrzostwo Polski zdobył dwukrotnie, z Mostostalem-Azoty Kędzierzyn-Koźle, po Puchar Polski sięgał trzy razy z trzema różnymi klubami. Karierę zakończył dopiero po 40., a teraz jest obecny w ligowej siatkówce jako komisarz spotkań PlusLigi.

W rozmowie z WP SportoweFakty Jarosław Stancelewski opowiada o lidze z dawnych lat, o tym, jakim zawodnikiem był w jego oczach obecny selekcjoner Biało-Czerwonych Nikola Grbić i wyjaśnia, dlaczego nie poleca pełnienia w siatkówce roli grającego trenera. Mówi o chęci wręczenia nagrody dla MVP spotkania Aleksandrowi Śliwce i o tym, dlaczego na dumę z osiągnięć córki i syna, którzy poszli w jego ślady, jeszcze zostawia sobie czas.

ZOBACZ WIDEO: Pod Siatką - Polska pokonała Brazylię. Zobacz kulisy wielkiego zwycięstwa!

Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Mam się do ciebie zwracać "panie komisarzu"?

Jarosław Stancelewski, były reprezentant Polski w siatkówce: Nie. Najlepiej mów mi po imieniu.

Pytam, bo od kilku sezonów widzimy cię na meczach PlusLigi właśnie w roli komisarza. Jak się odnajdujesz w tej roli?

Cieszę się, że cały czas jestem przy siatkówce, działam w środowisku.

Dla przeciętnego kibica komisarz to ktoś, kto na koniec meczu wybiera MVP i wręcza mu statuetkę.

To taki przyjemny moment, w którym jesteśmy widoczni, ale zajmujemy się wszystkimi aspektami związanymi z organizacją spotkania. Sprawdzamy, czy reklamy są odpowiedniej wielkości i w odpowiednim miejscu, uprawnienia zawodników do gry, ich badania lekarskie, oceniamy pracę sędziów, poziom organizacji spotkania, zachowanie siatkarzy i kibiców. W raporcie końcowym mamy do wypełnienia około 200 rubryk.

Kiedy przyjeżdżasz na mecze do Kędzierzyna-Koźla, Nysy czy Radomia, wracają wspomnienia z czasów, gdy sam grałeś?

Wracają, choć jeżeli w jednym sezonie przyjeżdża się do takiego miejsca kilka razy, to te powroty nie są już aż tak sentymentalne.

Z którym z wymienionych trzech miast czujesz się najbardziej związany?

Sportowo z Kędzierzynem-Koźlem, bo tam odnosiłem jako siatkarz największe sukcesy. Natomiast emocjonalnie z Nysą, której jestem mieszkańcem.

Właśnie jako zawodnik nyskiej Stali wchodziłeś w świat dużej ligowej siatkówki. Jednak klimat ligi 30 lat temu nie miał chyba wiele wspólnego z dzisiejszym?

Był zupełnie inny. Wtedy było dużo "folkloru". W Radomiu graliśmy w hali przy lotnisku, w której kibiców mieliśmy niemalże na plecach. Ci siedzący w pierwszym rzędzie prawie deptali po bocznych liniach boiska. Słyszeliśmy każdy ich okrzyk, każdy gwizd. Z kolei w Nysie był słynny na cały kraj "kocioł" z niezwykłą atmosferą. Wielu zawodników przeciwnych drużyn nasłuchało się wtedy o sobie różnych epitetów. W Stali grałem z legendami tamtych czasów - z Adamem Kurkiem, Krzyśkiem Wójcikiem, Sławkiem Gerymskim, z Januszem Bułkowskim, pionierem polskiej siatkówki plażowej. Wtedy dziwiłem się, że ludzie w ich wieku grają jeszcze w siatkówkę, a później się okazało, że sam grałem dłużej niż oni, bo skończyłem już po 40.

W 1996 roku zapisaliście się w historii klubu, wygrywając Puchar Polski. Jak zapamiętałeś to wydarzenie?

Do nyskiej hali wpuszczono wtedy dużo za dużo ludzi. Pot kapał z sufitu, więc warunki do grania nie były zbyt przyjemne, ale nikt się tym nie przejmował. Wszyscy cieszyli się ze zwycięstwa, które było wielkim osiągnięciem zarówno dla klubu, jak i dla mnie, wówczas ligowego nowicjusza. Równie dużym był brązowy medal mistrzostw Polski, który wywalczyliśmy rok później.

Nysa to pierwsze sukcesy, z kolei Czarni Radom, do których trafiłeś ze Stali - pierwsze powołanie do reprezentacji Polski.

Ale Puchar Polski też. Wygraliśmy go w 1999 roku w Sosnowcu w dość nieprawdopodobnych okolicznościach. Prowadziliśmy 2:0 w setach, mieliśmy w górze piłkę meczową. Nasz atakujący Artur Maroszek dostał wystawę na drugą linię "na czysto". Strzelił w aut i gra się nam posypała. AZS Częstochowa doprowadził do tie-breaka. Trener Edward Skorek na czasie ustawił ważną akcję pod Artura, ale on był tak wystraszony, że powiedział, że nie skończy tej piłki. Dostał kilka mocniejszych klepnięć w plecy, usłyszał słowa otuchy i jednak piłkę skończył. A my wygraliśmy 3:2, chociaż były momenty, w których sami nie wierzyliśmy, że nam się uda.

W internecie trafiłem na archiwalną relację "Gazety Wyborczej" z meczu Czarnych w Nysie. Napisano w niej, że przed wykonaniem jednego z serwisów wypchnąłeś z sali byłego prezesa nyskiego klubu.

Tak było. W tamtej hali było mało miejsca na wykonanie zagrywki, rozbieg do serwisu z wyskoku zaczynało się od drzwi, które prowadziły na siłownię. W tych drzwiach stał prezes i mówił do mnie różne "ciekawe", bardziej i mniej przyjemne rzeczy, żeby mnie zdeprymować. Zwróciłem na to uwagę sędziemu raz, potem drugi, trzeci, ale on nie reagował. No więc za czwartym razem wziąłem sprawy w swoje ręce, wypchnąłem faceta za drzwi, zamknąłem je i zaserwowałem. Dziś wspominam to z rozbawieniem, zwłaszcza że po latach wyjaśniliśmy sobie tamtą sytuację.

Z twoich opowieści wynika, że 20-25 lat temu w polskiej lidze tego "folkloru" było naprawdę sporo.

Oj, sporo. Dużo rzeczy, które mógłbym opowiedzieć, nie nadaje się do publikacji. Kiedy spotykamy się na mistrzostwach Polski oldbojów, w czasie pomeczowych wieczornych wspominek roi się od zabawnych anegdot.

Wróćmy do twojego pierwszego powołania do reprezentacji.

Pierwszy do kadry wziął mnie Ireneusz Mazur. U niego zagrałem m.in. w słynnych kwalifikacjach do igrzysk olimpijskich w Sydney, gdy pokonaliśmy wielkich Holendrów, wówczas mistrzów olimpijskich, z Peterem Blange i Ronem Zververem w składzie. Właśnie wtedy katowicki "Spodek" pierwszy raz "odleciał". Cóż jednak z tego, skoro tamte kwalifikacje bardziej pamięta się ze względu na nasz kolejny mecz - z Serbią. Przy wyniku 1:2 w setach w czwartej partii prowadziliśmy 23:17, a przegraliśmy ją i mecz się skończył.

Rozgrywającym serbskiej drużyny był w tamtym spotkaniu obecny selekcjoner Biało-Czerwonych Nikola Grbić. Jak go zapamiętałeś jako zawodnika?

Jako zimnego, wyrachowanego gracza, a przy tym twardego i dumnego. Roztaczał wokół siebie aurę zawodnika, z którym nie warto zadzierać. A jego brat Vladimir jeszcze bardziej. Serbia, wtedy Jugosławia, miała wtedy kapitalną ekipę. Bracia Grbić, najlepszy moim zdaniem środkowy bloku tamtych czasów Andrija Gerić, młody Ivan Miljković. Odbierało się ich wtedy jako zespół, który był pozbawiony emocji, albo przynajmniej ich nie okazywał. Takie nastawienie doprowadziło ich na igrzyskach w Sydney do złotego medalu.

Dla ciebie złotym okresem w karierze był ten spędzony w Mostostalu Kędzierzyn-Koźle.

Trafiłem tam w 2001 roku. Zagrałem dwie czy trzy kolejki w Czarnych, a potem w Kędzierzynie-Koźlu szukali "na wczoraj" środkowego w miejsce Marcina Prusa, którego z powodu zapalenia żył czekała długa przerwa od grania. Cieszyłem się, że dostałem szansę gry w takim klubie, choć oczywiście nie z powodu okoliczności, w których po mnie sięgnął. Dobrze też zapamiętałem okoliczności, w jakich opuściłem Radom. Kiedy powiedziałem trenerowi Czarnych Wojciechowi Drzyzdze, że mam propozycję z Kędzierzyna-Koźla, usłyszałem od niego, że to super, że powinienem iść i się rozwijać. A później dowiedziałem się, że w lokalnych mediach Drzyzga właśnie na mnie zrzucił winę za słabe wyniki drużyny na początku sezonu.

Z Mostostalem zdobyłem dwa tytuły mistrza Polski, kolejny Puchar Polski, dwa razy zagrałem w turnieju finałowym Ligi Mistrzów, jako jego zawodnik pojechałem też na mistrzostwa świata do Argentyny, które skończyliśmy na 11. miejscu, choć mogło być znacznie lepiej. A potem zaczęły się już problemy zdrowotne. Jedna operacja kolana, druga, trzecia. Dopiero po tej ostatniej wróciłem do pełnej sprawności. Ale to był już rok 2005, a ja nie grałem już w Kędzierzynie-Koźlu, tylko znowu w Nysie.

Kontuzje bardzo skróciły ten twój "złoty okres"?

Bardzo, bardzo. Wyszedł brak odpoczynku między sezonem klubowym a reprezentacyjnym. Wtedy między pierwszym a drugim nie było w zasadzie żadnej przerwy. Mikrourazy przekształciły się w makro i w efekcie długo nie mogłem się wyleczyć.

Jednak kiedy w końcu się wyleczyłeś, grałeś jeszcze przez dziesięć kolejnych lat.

Do czterdziestki. Po Kędzierzynie była jeszcze Nysa, Trefl Gdańsk, Orzeł Międzyrzecz. W swoim ostatnim sezonie w Mickiewiczu Kluczbork, gdy grałem już raczej rekreacyjnie, miałem 41 lat.

W Nysie przez pewien czas byłeś nawet grającym trenerem. Jak w siatkówce pełni się taką podwójną rolę?

Bardzo ciężko. Nie polecam. Gdybym grał mniej, pewnie jakoś dałoby się to pogodzić. Jednak zespół, który wtedy mieliśmy, w dużej mierze opierał się na mnie i spędzałem na boisku dużo czasu. A z boiska nie widać tego, co widzi się z boku.

Jak już mówiłeś, skończyłeś grać jako 41-latek. Nie korciło cię, żeby jeszcze trochę zostać na boisku?

Gdybym był w stanie, grałbym do dziś, ale swojego ciała nie da się oszukać. Nie chciałem tracić zdrowia tylko po to, żeby pograć sobie jeszcze przez rok czy dwa. Jednak główny powód, dla którego skończyłem, to chęć by być przy rodzinie, spędzać z nią więcej czasu.

Dziś ze wszystkich reprezentantów Polski pewnie najmocniej ściskasz kciuki za Aleksandra Śliwkę?

Jest moim krajanem z Jawora. Zawsze będąc w Kędzierzynie-Koźlu jako komisarz chciałem dać mu statuetkę MVP, jednak przez trzy lata jeszcze mi się nie udało. Zawsze ktoś w moich oczach bardziej zasługiwał na tę nagrodę. Tak czy inaczej czapka z głowy przed Olkiem za jego dotychczasową karierę, która już jest pełna sukcesów, a będzie ich jeszcze więcej. Mam świadomość, że nie jestem najlepszym siatkarzem w historii Jawora. Co najwyżej drugim najlepszym.

Może kiedyś wśród najlepszych w historii Nysy będą wymieniane twoje dzieci? Zarówno córka, jak i syn, poszli w twoje ślady.

Córka jest obecnie we Włoszech na zgrupowaniu kadry U-21. Na co dzień gra w #VolleyWrocław. Najpierw była środkową, teraz jest atakującą, czyli przeszła odwrotną drogę, niż ja. Syn jest w Akademii Talentów Jastrzębskiego Węgla, właśnie zdał do drugiej klasy. Jego też na początku wystawiali na środku, ale potem zmienili mu pozycję na przyjęcie. Ja się z tego cieszę, a on chyba jeszcze bardziej.

Widząc ich postępy rozpiera cię duma?

Na pewno cieszą mnie ich osiągnięcia. Nie sukcesy, bo w ich wieku o sukcesie nie ma jeszcze mowy. Oczywiście dla nich mistrzostwo województwa czy powołanie do młodzieżowej kadry są ogromnymi sukcesami, ale ja traktuję je jako kolejny etap ich karier. Świetnie, że mają pasję do siatkówki, że córka jest w stanie łączyć treningi z niełatwymi studiami. Bardzo mocno im z żoną kibicujemy, sprawiają nam dużo radości, ale na dumę z nich jeszcze zostawiam sobie czas.

Rozmawiał Grzegorz Wojnarowski, dziennikarz Wirtualnej Polski

Czytaj także:
- Nikola Grbić: Zawsze, gdy sięgałem po zmienników, byli gotowi, by pomóc. To kluczowa sprawa
- Fanka Kurka udzielała wywiadu. Nasz kapitan kompletnie ją zaskoczył

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×