"Guma" od dziecka nienawidził biegać - druga część rozmowy z Wojciechem Górą, trenerem MKS MDK Warszawa

Jeden z najbardziej znanych wychowawców siatkarskiej młodzieży. W drugiej części rozmowy z portalem SportoweFakty.pl wspomina o swoich najbardziej znanych wychowankach.

Piotr Stosio
Piotr Stosio

Piotr Stosio: Gdyby miał pan stworzyć szóstkę najlepszych swoich wychowanków, kto trafiłby do niej?

Wojciech Góra: Ciekawe pytanie, ale oprócz szóstki znalazłbym wielu świetnych rezerwowych. Jako wystawiający na pewno Paweł Zagumny. Pozycja rozgrywającego nie pozostawia wątpliwości, chociaż mógłbym też postawić na Sławomira Gerymskiego i Grześka Wagnera. W ataku natomiast Paweł Papke. Mówię oczywiście o swoich wychowankach, bo gdyby wziąć pod uwagę wszystkich z MDK, to w szóstce musiałby się znaleźć Mirek Rybaczewski, z którym jednak osobiście nie pracowałem. Ze środkowych na pewno Arek Wiśniewski oraz ktoś z duetu Wojciech Sobala - Łukasz Polański. Niech będzie drugi ze wspomnianych. Na przyjęciu natomiast nie było wielkich nazwisk, więc nie ma co na siłę kogoś wpychać.

Niektóre pana powiedzenia przeszły do historii...

- ... proszę pana, mam takich zawodników i ich rodziców, którzy zapisują, co mówię, i twierdzą, że gdy przejdę na emeryturę, wydadzą je w postaci jakiegoś tomiku. Tworzę je nagle, nie zastanawiam się szczególnie. Potem te powiedzenia nabierają swojego życia i dostają się do języka potocznego.

O Sławomirze Gerymskim powiedział pan, że jest wzrostu siedzącego psa.

- Tak było. Sławek miał 187 centymetrów, a u mnie grał jako środkowy bloku, bo drugiego nie miałem. Był najszybszy, najinteligentniejszy. W związku z tym skakał do bloku, a potem szedł rozgrywać. I w sumie co nieco wygraliśmy z jego rocznikiem.

Czy pamięta pan moment, w którym do klubu trafił Paweł Zagumny?

- Oczywiście, chociaż powstało kilka legend o tym wydarzeniu.

Podobno przyprowadził go ojciec.

- Przyszedł jeszcze bez Pawła do Andrzeja Marcinkowskiego. Obaj grali kiedyś w Legii, z tym, że Marcinkowski był rezerwowym zawodnikiem, a starszy Guma szóstkowym. Ale znali się i lubili... Zresztą Andrzeja nie można nie lubić, bo jest przesympatycznym człowiekiem. I szkoda, że nie pracuje już w MDK, ale ma obecnie ponad 70 lat. A muszę jeszcze dodać, że był cudownym trenerem. Przyszedł więc do niego Guma, wtedy prowadzący AZS Politechnikę Warszawską i mówi: "Słuchaj Andrzej, mam syna, chodzi ze mną na treningi, ale tam się marnuje i traci czas. Czy mogę go przyprowadzić?" No i tak trafił do MDK. Był chłopakiem zdolnym, a że Marcinkowski prowadził grupy najmłodsze, trafił więc do trenera Chydzińskiego. I dopiero później do Krzysztofa Zimnickiego, który zaczął pracować u nas w MDK. Prowadził go do wieku kadeta, potem został dyrektorem MOS Wola Warszawa i ja, jako że został bez trenera, przejąłem jego zespół rok wcześniej, niż powinienem.

Czy od początku było widać, że ma talent?

- Ależ oczywiście! Widziałem to od pierwszego spojrzenia. Guma nie jest facetem ani szybkim, ani zwinnym, ani skocznym, ale ma charyzmę. Od dziecka miał oczy dookoła głowy. Jeszcze nie potrafił wykonać niektórych zagrań tak jak trzeba, ale już wiedział, że powinno się je zrobić. Od dziecka nienawidził też biegać. Pamiętam historię, gdy z rodzicami miał gdzieś pojechać i ojciec przyjechał go zabrać z obozu. Wszyscy wrócili z treningu biegowego, brakowało właśnie tylko młodego Gumy i trenera. Patrzymy wszyscy po godzinie, a on biegnie resztkami sił: pfu, pfu, pfu! Dyszał strasznie, a że ciągle rósł, to jego wydolność była kiepska. Nie wiem jak jest obecnie, bo jest seniorem, ale mogę powiedzieć jedno: to jest gość, który może grać do sześćdziesiątki. Nigdy nie dał się zajechać żadnemu trenerowi motorycznie i ma organizm nie wyjałowiony w młodym wieku. Jego przykład jest kolejnym dowodem na to, że nie warto robić ciężkich treningów młodym chłopakom.

Paweł Zagumny wydaje się strasznie małomówny i niedostępny. Czy zawsze taki był?

- Zawsze był skryty, ale to super gościu. Pamiętam, gdy kadra Raula Lozano zdobyła srebro w 2006 roku na mistrzostwach świata. Miałem krótko potem zajęcia i w pewnym momencie drzwi naszej sali otworzyły się, a w nich stanął Guma. Z medalem na szyi. Oczywiście otoczony wianuszkiem dzieci z okolicznej pływalni, a także ich rodziców. Wszyscy nagle przyszli na salę, żeby go zobaczyć. Paweł pokazał medal, pogadał z wszystkimi. Potem załatwił wszystkim chłopakom plakaty z mundialu, tak jak obiecał wcześniej. Korespondowaliśmy wiele razy, gdy reprezentacja osiągała sukcesy. Przekazywałem mu pozdrowienia od chłopaków ćwiczących w moim zespole, bo zawsze mnie o to prosili. Bardzo dobrze go odbieram, to po prostu fajny gościu.

To teraz kilka słów o Grzegorzu Wagnerze.

- O Grzegorzu Wagnerze... (śmiech)

Nie był zbyt wysoki.

- No tak, jakieś 183 centymetry nie rzucały na kolana, miał natomiast wszystkie najlepsze i ... najgorsze cechy jego ojca.

Jan Such kiedyś fajnie powiedział, że jest bardzo pewny siebie, co prowadzi do wielu nieporozumień.

- No tak, konflikty były zawsze, od początku. W ogóle Grzesiek zaczął trenować siatkówkę w Legii, ale bardzo krótko, ponieważ ciągle nie zgadzał się z trenerem. Twierdził, że jest głupkiem, który nic nie potrafi i nie wie, co robi. Zresztą mówił o tym wprost.

Ile mógł mieć wtedy lat?

- Nie pamiętam, ale był chyba w siódmej klasie podstawówki. Mówił o nim, że jest głupi, że nic nie umie, że przychodzi na trening z siatkami zakupów jak baba, że nie przebiera się do zajęć, że nie nie zmienia butów, wszystko widział! Ten człowiek nie cieszył się w jego oczach autorytetem, więc się wkur..., rzucił siatkówkę i zaczął grać w piłkę nożną. Jego ojcu Jurkowi było szkoda, bo był supersprawny. Prowadziłem wtedy kadrę juniorów i znaliśmy się dobrze. Przyszedł do mnie i mówi: "Słuchaj, czy nie wziąłbyś tego mojego chłopaka? Przerzucił się teraz na piłkę nożną, ale szkoda mi go. Nie ma wzrostu, ale taki skur... sprytny mi rośnie". Odpowiedziałem, że mogę z nim popracować. Pamiętam jego pierwsze zajęcia, na których od razu mieliśmy ścięcie. Krzyczał mi, że jakieś ćwiczenie jest bez sensu. A ja mu na to: "Jak ci się nie podoba, to zabieraj rzeczy i spier... do ojca" - przepraszam, ale tak właśnie powiedziałem. A on na przekór: "Nie pójdę!" (śmiech). Od tej pory zaczęliśmy się lubić i szanować.

Jak można go opisać?

- Grzesiek był zawsze potworną indywidualnością. Gdy jego rodzice się rozwiedli, był trochę rozchwiany. A miał geny i po matce, która była chyba najlepszą polską siatkarką w historii, i po ojcu, który był dla niego jedynym autorytetem. Mimo niskiego wzrostu nadrabiał pewnością siebie. Od zawsze był człowiekiem strasznie upartym, typowym walczakiem. Pamiętam, że przegrał mi mistrzostwo Polski juniorów. Była końcówka decydującego seta, a grało się wtedy do 15. No i prowadziliśmy jakieś 13:8. Grzesiek zagrał człowiekowi krótką. Spadła mu zaraz pod nogi. Potem podobna akcja i znowu czapa. Wziąłem czas i mówię: "Weź się od niego odpieprz, masz innych ludzi. Człowiek się zaraz tu zatka, daj mu odpocząć". A ten mi krzyczy, że przecież mu dobrze wystawia. Powiedziałem, żeby zagrał na skrzydło i wydawało mi się, że zrozumiał. Zaczęła się tymczasem gra, po czym Grzesiek... po raz kolejny wystawił na środek. I znowu nasz zawodnik zawalił! Wziąłem kolejną przerwę i nawrzeszczałem na niego: "Jak jeszcze raz mu wystawisz, dostaniesz w łeb!". Skończyła się przerwa, a Grzesiek... po raz kolejny rzucił na środek. No i atakujący się obsrał, rywale doprowadzili do remisu, a potem wygrali na przewagi. Przegraliśmy nie dla tego, że Grzesiek grał źle, ale że musiał udowodnić, że ma rację. Potem gdy już został trenerem, spytałem jednego z jego podopiecznych, jak mu się pracuje z Grześkiem. A on mi na to, że obecne treningi to inny świat, prowadzone ciekawie, ale jak nie wyjdą z nich z dwoma workami chujów, to znaczy, że coś jest nie tak (śmiech). Inna sprawa, że facet rzeczywiście wie o siatkówce wiele, ale jest to podbudowane tym, co przeszedł i widział. Myślę, że Grzesiek jest świetnym trenerem, a gdyby mu się udało okiełznać temperament, osiągnąłby wiele sukcesów.

Czy poradziłby sobie w roli selekcjonera reprezentacji?

- Byłby świetny, ale nie wiem, czy zawodnicy go zaakceptują. A już na pewno nie pokolenie Gumy i Gruszki, z którymi się znają osobiście. U niego białe jest białe, a czarne jest czarne. Ustala granice, a jeżeli ktoś się za nią wychyli o centymetr, urwie mu łeb. Zachowuje się podobnie jak ojciec. Pamiętam, że kto nie wrócił w kadrze Jurka na czas, był wyrzucany.

Czy pamięta pan jeszcze początki Wojciech Drzyzgi?

- Wojtek przyszedł do nas z Sarmaty, klubu mającego siedzibę na Wolskiej. Hala Sarmaty była malutka, niziutka, niczym w baraku, z dziwną specyfiką. Przyszedł do Maćka Dehnela pan Zawotczewski i powiedział, że ma fajnego juniora, trenuje z seniorami, ale u nich nie będzie grał, bo mają mocny zespół i żebyśmy go wzięli do siebie. Tak się stało i od razu zdobyliśmy mistrzostwo Polski. Potem Wojtek grał w kadrze z Ireneuszem Kłosem. Mówiliśmy, że to dwóch świetnych leworęcznych zawodników, ale obaj mieli różny temperament i niekoniecznie chcieli ze sobą współpracować (śmiech). Jako zawodnik był super, jako człowiek zawsze inteligentny. Jako trener sporo osiągnął z warszawską Legią, po za tym, jest spostrzegawczy i ma analityczny umysł. Jego sposób komentowania spotkań nie wszystkim się podoba, ale mi tak. No i mówi dużo mądrych rzeczy oraz sporo prawdy.

Dlaczego jego syn, Fabian, nie trafił do MDK, tylko do MOS Wola?

- Te roczniki zbiegły się z naszym kryzysem. Zabrano nam salę, siłownię, zwolniono pięciu trenerów. Prasa pisała, że MDK się kończy, a nasi wrogowie podsycali te informacje. Co co Fabiana, to jego matka pracowała na Woli, oni mieszkali tam całą rodziną. Wojtek powiedział, że musiałby tracić pół dnia na dojazdy, żeby przywozić syna. Ja to rozumiałem, MOS w tamtym okresie radził sobie dobrze, osiągał dobre wyniki, Fabian też miał blisko na zajęcia. Chłopak ma spory talent, kiedyś to będzie szóstkowy zawodnik reprezentacji Polski, ale za wcześnie okrzyknięto go następcą Gumy.

Jako trener w ostatnich latach Wojciech Drzyzga jednak się nie sprawdził.

- No tak, ale zagranicznym szkoleniowcom jest ostatnio znacznie łatwiej. Niestety trenerzy krajowi są traktowani przez dziennikarzy, kibiców i prezesów klubów jako fagasy.

To moje kolejne pytanie. Co się dzieje z polską myślą szkoleniową? Nie cieszy się ostatnio autorytetem.

- Jeżeli zawodnicy mają kontrakty rzędu 800 tysięcy, albo ponad miliona złotych, to kogo łatwiej wywalić? Trenera, który zarabia znacznie mniej. Gdy cztery mecze zostaną przegrane, winny jest trener. To tak jak w szkole. Ludzie sami zdeptali godność nauczycieli. Bo to głąby, awanturnicy niedouczeni, same stare baby, wszyscy ci, którym nie udało się w życiu i tak dalej. Kiedy zaczęła się demokracja, to rodzice zaczęli przy dzieciach tych nauczycieli opier.... I obecnie ani jedni, ani drudzy nie mają autorytetu u młodych. Podobnie jest z trenerami. Zagraniczni szkoleniowcy uczyli się od Polaków. I co? Nasi trenerzy nagle zgłupieli? Sponsorzy myślą, że jeżeli ktoś wygrał mistrzostwo Włoch, to od razu zdobędzie z reprezentacją mistrzostwo świata.

Kogo można wyróżnić z młodych polskich trenerów? Wagnera, Radosława Panasa, Krzysztofa Stelmacha?

- Panas i Stelmach już są przy kadrze lub byli, więc są znani. Trener reprezentacji nie może być zbyt młody, bo nie będzie miał autorytetu.

Hubert Wagner przejął kadrę w wieku 32 lat.

- No tak, ale posiadał ogromne doświadczenie, grał w reprezentacji przez wiele lat. Po za tym, miał charyzmę, którą potrafił sprzedać. Potem było nieco gorzej, bo mówił za dużo prawdy. Jego syn Grzesiek mógłby sobie poradzić, ale nie z cudownym rocznikiem Papke i Gumy. Jeżeli miałbym jednak kogoś wskazać, powiedziałbym, że kadrę w przyszłości powinien przejąć Panas. To bardzo rozsądny człowiek, nie pistolet. Nie wiem tylko, czy będzie miał wystarczającą siłę przebicia. Nigdy z nim nie pracowałem, więc powinienem forować Krzyśka Stelmacha, którego znam. Dla Damiana Dacewicza i Mariusza Sordyla jest natomiast zdecydowanie za wcześnie.

Czy Paweł Papke mógł zrobić większą karierę?

- Zrobił - w moim odczuciu - błąd, bo za długo eksploatował swój organizm, mając za sobą dwie poważne kontuzje. Oczywiście liczyła się kasa, kontrakt, no i kochał siatkówkę, był walczakiem, bez grania nie był sobą. Mówiłem mu: "Stary, w końcu ci strzeli i możesz na tym sporo stracić". On odpowiadał: "Ok, wtedy się sobą zajmę". Żeby grać przy jego warunkach fizycznych tak dobrze jak Paweł, i w kadrze, i w lidze, trzeba było walczyć na 100 procent możliwości. Zawsze. No i w końcu mu strzeliło. Mógłby poświęcić karierę, ale wykurował się. Wspominał niedawno o ostatnim epizodzie w Resovii, że był w superformie, ale ten głupi człowiek z Rzeszowa wpuszczał go tylko na fragmenty spotkań. Grał bardzo dobrze, a i tak siadał na ławce. Paweł miał pretensje do Travicy, chciał grać, był w gazie, ale nie dostał szansy. Po zakończeniu kontraktu otrzymał oferty z innych klubów, ale mówił mi wtedy: "Trenerze, zawsze grałem o medale. Nie będę rozmieniał się na drobne, kasy mi wystarczy, nie tylko dla mnie, ale i dla moich dzieci". Przez pryzmat Pawła mam kiepskie zdanie o Travicy, nic mi nie zrobił, ale po prostu nie czuję tego człowieka.

Kolejny z pana wychowanków - Andrzej Szewiński - rozpoczął nawet karierę w polityce.

- Paweł Papke też, jest przecież radnym. Andrzej był natomiast senatorem. Poza tym, Szewin... (śmiech)

Miał geny sportowe.

- Oj tak. (śmiech) Zawsze nam mówili, żeby go nie trenować, bo nie będzie siatkarzem. Na początku miał problemy z koordynacją ruchową, strasznie wysoko skakał i był silny jak byk. W pewnym momencie myślałem, że skończył rozwój fizyczny w podstawówce. Już wtedy był umięśnionym mężczyzną, z owłosionymi nogami i niskim głosem. A on potem ciągle rósł, do końca wieku juniora, a potem jeszcze trochę. No ale geny miał po matce. Jego brat też u nas trenował, ale był zupełnie odmienny. Spokojny, lubił kleić modele. Potem stwierdził, że to nie dla niego i zrezygnował (śmiech).

Dlaczego sukcesy warszawskich klubów nie przekładają się na siłę seniorskiej siatkówkę, a konkretnie AZS Politechniki Warszawskiej?

- Nie chcę nikogo personalnie winić w Politechnice. Natomiast często młody chłopak otrzymuje propozycję stypendium, za tysiąc, półtora w złotówkach. To jest śmiech na sali, bo jak przyjeżdżają przedstawiciele innych klubów, to mówią: "Słuchaj, to twój pierwszy kontrakt. Damy ci nie więcej niż 120 tysięcy złotych rocznie". Ja mogę namówić chłopaka, żeby przeszedł do Politechniki za 80 tysięcy, bo tu ma rodzinę, dziewczynę i szkołę, ale nie powiem mu, żeby trafił do warszawskiego klubu za grosze. Często działacze nie potrafią załatwić sprawy i z zawodnikiem i z klubem. Jeżeli działacze innych drużyn widzą dobrego siatkarza z Warszawy, biorą go szybko. Pan gdyby dostał ofertę pracy na stanowisku szefa sportu w TVN, to też szybko zrezygnowałby z obecnej funkcji.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×