Mateusz Lampart: Najpierw powitanie na lotnisku, potem spotkanie z ministrem sportu, a następnie wizyta w rzeszowskim klubie. Masz jeszcze siły na to wszystko?
Jakub Ziobrowski: Oczywiście. To jest bardzo miłe, kiedy przylatuje się po tak długiej podróży, a na lotnisku czeka mnóstwo rodziców, media. Byliśmy zmęczeni po przylocie, ale spotkać się z panem ministrem i prezesem Pawłem Papke to sama przyjemność. Być powitanym jako mistrzowie świata to ogromna frajda.
Ochłonąłeś już po turnieju?
- Nadal nie czuję się jakiś lepszy od innych. Czasami jeszcze to do mnie nie dociera, że jestem mistrzem świata.
[ad=rectangle]
[b]
W swojej kategorii wiekowej jesteście dominatorami. Pamiętasz swoją ostatnią porażkę na boisku?[/b]
- W kadrze nie przypominam sobie. W klubie przegraliśmy półfinały juniora. W kadecie zagraliśmy chyba ponad 20 spotkań, wszystkie wygraliśmy.
Najtrudniejszy rywal w drodze po złoto - Argentyna czy Iran?
- Najbardziej poukładanym zespołem był Iran. Z nimi powinniśmy grać w finale. Wiele osób twierdziło, że nasz półfinał z nimi był przedwczesnym finałem. Argentyna również była bardzo dobra, szczególnie w obronie. Nie chcę się tłumaczyć, ale przespaliśmy trochę dwa sety. W hali był straszny kocioł, co nam nie sprzyjało. Był lekki stresik.
Zaskoczyła cię pełna hala podczas finału?
- Graliśmy grupę w Corrientes i wtedy przychodziło dużo ludzi, czym byliśmy zdziwieni. Nawet dzieci ze szkoły zwalniały się, aby przyjść na mecze. Zachowanie tych ludzi na trybunach było super. Emocjonowali się bardzo, a przecież nie grała ich drużyna. Kiedy pojechaliśmy do Resistencii, zazwyczaj na mecze Argentyny przychodziło najwięcej osób. Przy pełnych trybunach gra się bardzo fajnie, szczególnie kiedy kibice są przeciwko tobie.
W meczu z Irańczykami pod siatką nieraz było gorąco. Co tam się działo?
- Irańczycy uważali się za nie wiadomo kogo. Myśleli, że są najlepsi. W drugim secie pierwszego meczu zaczęli swoje docinki. My i tak wiedzieliśmy, że z nami nie wygrają.
Warunki noclegowe w Argentynie zapamiętacie na długo?
- W pierwszym hotelu było dosyć w porządku. W drugim niestety nie mieliśmy dostępu do internetu, nie mogliśmy się kontaktować z rodzicami, a oni wszystko przeżywali bardziej od nas. Większość drużyn była w bardzo dobrym hotelu, a my razem z Rosją i Argentyną mieszkaliśmy w jakimś hostelu. Warunki nie były dobre. Niektórzy w pokojach nie mieli ciepłej wody, więc przychodzili się kąpać do innych.
[b]
Ktoś z was musiał się poświęcić i zorganizować grupową łazienkę.[/b]
- Ja i Mateusz Masłowski. Trafiliśmy na duży pokój, nie było na co narzekać. Łazienka piękna nie była, ale radziliśmy sobie.
A za ścianą mieliście Rosjan.
- Było ciekawie. Zastanawia mnie jedna rzecz - dlaczego gospodarze mieszkali w najgorszym hotelu. Razem z Rosjanami zostaliśmy do nich dołączeni. Nasz zespół kontaktował się z supervisorami, którzy nas przepraszali za te warunki. Organizacja była bardzo słaba. Co do Rosjan - do meczu z nimi podchodzimy zawsze ze specjalną motywacją, ale poza boiskiem lubimy się, nie ma żadnej agresji pomiędzy nami.
Najśmieszniejszy moment w Argentynie poza halą?
- Po półfinale Mateusz Masłowski w naszym pokoju był tak nabuzowany, że stwierdził, że musi się na czymś wyładować. Długo się nie zastanawiał i kopnął w drzwi od szafy. Trzymały się, ale po jakimś czasie same odpadły.
Znając życie, pewnie za chwilę je schowaliście.
- Drzwi postawiliśmy obok, ludzie z obsługi chyba tego nie zauważyli. Po naszym świętowaniu złamały się jeszcze na pół.
Po finale Kamil Droszyński ubrał marynarkę i kapelusz Leona Bartmana. Widać w waszej drużynie znakomitą atmosferę.
- Pan Leon fajnie się zachował. Obiecał nam, że jeśli dojdziemy do finału, to założy okulary, kapelusz i będzie siedział na trybunach. To był taki nasz Carlos z Miami (śmiech).
Nie boisz się, że po takim sukcesie do głowy uderzy sodówka?
- Raczej nie. Znamy swoją wartość, bo zdobyliśmy mistrzostwo Europy i świata, więc jakby nie było przeszliśmy do historii. W kadecie nigdy nie zdarzyło się osiągnąć takich sukcesów. To, że jesteśmy teraz najlepsi w kadetach nie oznacza, że tacy też będziemy w seniorach. Musimy zachować chłodną głowę i nie wpadać w euforię.
Na ulicy masz spokój?
- Póki co, nie jestem jakoś bardzo rozpoznawalny. Czasami ludzie się przyglądają ze względu na to, że jestem wysoki.
5 września rozpoczynacie klasę maturalną. Przedmioty już wybrane?
- W Spale nie ma lekko. Chciałbym zdawać rozszerzoną matematykę, choć nie wiem, czy to dojdzie do skutku. Angielski oczywiście rozszerzony, no i geografia. Na rozszerzeniu mamy właśnie geografię z biologią, ale ten drugi przedmiot nie jest moją mocną stroną.
Co takiego tkwi w spalskim liceum, że jego absolwenci są lepsi od rówieśników?
- Kluczem jest przebywanie ze sobą 24 godziny na dobę. Wspólnie mieszkamy, uczymy się, spędzamy razem czas. To łączy nas w pewną więź. Jesteśmy taką siatkarską rodziną. To procentuje na boisku. Czujemy się jak swoi ludzie i to nam daje siłę, aby wygrywać z innymi.
[b]
Jesteście młodymi ludźmi i macie także swoje potrzeby. Znajdujecie czas, żeby gdzieś razem wyjść i na chwilę zapomnieć o szkole i treningach?[/b]
- Spała jest małym miasteczkiem, w pobliżu nie ma żadnych centrów handlowych i tego typu miejsc. Dookoła są lasy, choć na grzybach jeszcze nie byliśmy. Czasami zamówimy sobie kebab, a największą atrakcją jest wyjście do sklepu lub na spacer.
Masz zawodnika, na którym się wzorujesz?
- Mam kilku. Jeśli chodzi o technikę - Jochen Schoeps, a siłę ataku Georg Grozer lub Iwan Zajcew. To jest moja ulubiona trójka, którą najbardziej cenię.
Niektórzy określają cię jako "polskiego Grozera". Skąd to się wzięło?
- To bardziej na żarty, Mateusz Masłowski nazwał mnie kiedyś polskim bombardierem lub polskim Grozerem. Niektórzy to podłapali.
Twój tata powiedział, że w domu będzie czekała na ciebie niespodzianka. Co to było?
- Maserati Quattroporte (śmiech).
Oby więks Czytaj całość