Jacek Nawrocki: Sam narzucam sobie ciśnienie. Nie wiem, czy robię to świadomie
Jacek Nawrocki niemal od nowa buduje reprezentację Polski kobiet. Selekcjoner kadry narodowej stara się być perfekcjonistą. - Nie ukrywam, że w każdej swojej pracy sam narzucam sobie ciśnienie - mówi.
WP SportoweFakty: Grzegorz Wagner komentując wybór pana na selekcjonera powiedział dla polsatsport.pl: "nie zdążył jeszcze podpisać kontraktu, a już jedzie się po nim jak po łysej kobyle". Odczuł pan to?
Jacek Nawrocki: Powiem szczerze, że w ogóle nie czytam żadnych opinii i komentarzy w internecie. Kiedy pracowałem w Skrze Bełchatów, dowiedziałem się, w jaki sposób powstają te opinie. To, co być może jest opiniotwórcze dla kibiców, dla mnie absolutnie nie jest. Jeżeli chodzi o mój warsztat pracy czy całą filozofię prowadzenia zespołu, to jeśli ktoś chce ją poznać, to zapraszam na treningi. Wszystkie są otwarte. Można zobaczyć, w jaki sposób pracujemy wraz z całym sztabem. Nie zastanawiam się nad takimi opiniami. Cenię sobie krytykę. A jeśli jest ona konstruktywna, to jak najbardziej z niej korzystam. Zawsze lubiłem u zawodników i trenerów kreatywność. Na pewno przez to również doceniałem, gdy ktoś miał własne zdanie. To, że ktoś powiela jakieś opinie, które są niesprawdzone, wyssane z palca lub powstałe dlatego, że ktoś ma w tym interes, w ogóle mnie nie obchodzi.
Czy czas spędzony w Skrze Bełchatów uodpornił pana na krytykę?
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, bo jestem pochłonięty pracą, a nie tym, co kto ma do powiedzenia. Świat siatkówki to także świat interesów i pieniędzy. Od krytyki nie da się uciec. Poza tym, możliwość wypowiadania się anonimowego wszystkich ludzi, którzy mają coś złego do powiedzenia, daje im jeszcze większą odwagę do rozpisywania się. Wiele osób mówiło mi, że ci, którzy mają coś mądrego do napisania, nie robią tego, bo nie. Akurat fora nie do końca są do tego stworzone.
Czy polski trener musi mieć grubszą skórę od zagranicznego? Jan Such powiedział kiedyś, że rodakom szybciej podcina się skrzydła.
- Daję z siebie wszystko w pracy. Nie myślę nad tym, czy przyjdzie trener zagraniczny i coś zrobi inaczej. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Cały czas staram się rozwijać. Robię to, co do mnie należy. Chcę to robić perfekcyjnie. Wielokrotnie przebywałem za granicą, gdzie współpracowałem z trenerami zagranicznymi. Wydaje mi się, że wielu trenerów polskich nie ma sobie nic do zarzucenia. Jeżeli ktoś ma kompleksy, to po prostu musi z tym walczyć.
- Rodzina i najbliżsi przyjaciele częstokroć powtarzają mi, że niestety coś z tego pracoholika w sobie mam. Jeżeli jednak trzeba mieć jakiś nałóg, to ten wcale nie jest taki najgorszy.
W pewnym momencie wszyscy pamiętali panu piąte miejsce ze Skrą, a nie wszystkie zdobyte medale. Czuł się pan niewolnikiem pracy w Bełchatowie?
- Wielokrotnie w rozmowach słyszałem, że ktoś nawet nie pamiętał, czy zdobyłem chociaż jedno mistrzostwo Polski, drugie mistrzostwo Polski, medale w Klubowych Mistrzostwach Świata, Puchar Polski czy srebrny medal Ligi Mistrzów. Ludzie nie utożsamiali tych wyników z moim nazwiskiem. Powiem szczerze, że też mnie to mało obchodzi. Dla mnie najważniejsi są ludzie, z którymi pracuję, czyli sztaby szkoleniowe. Bardzo ważni dla mnie są także kibice. Jeśli jednak ktoś kreuje o kimś opinie bez wnikliwej analizy i powtarza zdania po kimś, to niespecjalnie mnie to obchodzi.
Czy to wynika z faktu, że Skrę uważano za maszynkę do wygrywania?
- Być może tak. Pracowałem w Skrze przez prawie 20 lat. Byłem przy tych wszystkich postępach i kolejnych stopniach trudności, jakimi były mistrzostwa Polski. Tam również dawałem z siebie to, co mogłem. Sezon, o którym mówimy był specyficzny. Mało kto pamięta, że do momentu, w którym nagle w zespole pojawiło się cztery lub pięć kontuzji, a mecze ligowe czasami graliśmy zawodnikami z Młodej Ligi, mieliśmy drugie miejsce w lidze, mając o jeden mecz rozegrany mniej od lidera. Byliśmy w ćwierćfinale Pucharu Polski, zdobyliśmy medal w KMŚ i nie przegraliśmy ani jednego meczu w Lidze Mistrzów. Potem skład posypał się przez absencje Mariusza Wlazłego i Michała Winiarskiego, a w pewnym momencie także Daniela Plińskiego i Aleksandara Atanasijevicia. Dopiero siedem dni przed ćwierćfinałem z Resovią zebraliśmy się wszyscy.
A Skra nie miała wtedy mocnej i szerokiej kadry. Rezerwowi byli uzupełnieniem składu.
- No tak, ale relatywność kadry była podobna, jak w innych klubach. Niestety, dopadły nas kontuzje. Przez to i inne kwestie nie mieliśmy w stu procentach pełnego składu. Wtedy trochę zabrakło, żeby wyjść zwycięsko z ćwierćfinału. Widocznie tak miało być. To już jest historia. Bardzo wiele zawdzięczam Skrze Bełchatów. Lata tam spędzone zawsze będę wspominał dobrze.