Kalendarz siatkarski napakowany jest do granic możliwości. Ci, którzy odgrywają czołowe role w klubach i reprezentacjach, czas wolny od treningów lub meczów mogą liczyć w dniach, ale na pewno nie w tygodniach. Liga Narodów, za chwilę kwalifikacje olimpijskie, potem Mistrzostwa Europy, a następnie Puchar Świata. To wszystko zaplanowano na okres od połowy maja do połowy października. Razem daje to około czterdziestu spotkań.
Czytaj również: Piękny gest Jakuba Bednaruka. Jego medal zostanie zlicytowany
Nawet szczerze współczuję drużynom narodowym, które będą próbowały ten okres przetrwać za pomocą 12 czy 15 siatkarzy, a w dalszej kolejności współczuję klubom, którzy dostaną takich wyprutych graczy na sezon ligowy, w którym od początku trzeba będzie ostro walczyć. Mam tylko nadzieję, że zaplecze medyczne jest tam na odpowiednim poziomie.
Warto zadać sobie pytanie: co to jest Liga Narodów i czemu służy? Otóż jest to turniej towarzyski, w którym gra się na zaproszenie od FIVB. Kiedyś do zdobycia była pewna pula punktów do rankingu. Aktualnie zdaje się już nawet nie. Przede wszystkim jednak - co akurat w siatkówce zdarza się rzadko - gra toczy się o dość dużą sumę pieniędzy, bo zwycięzca otrzymuje milion dolarów. Polacy, którzy zajęli trzecie miejsce, zainkasowali 300 tysięcy dolarów.
ZOBACZ WIDEO: Robert Lewandowski nie patyczkuje się. "Szkolenie jest na niskim poziomie"
Nie jest to jednak impreza mistrzowska. Prawie nigdy dla nikogo nie jest priorytetem (W 2016 roku Serbia nie miała nic innego do wygrania, bo nie zakwalifikowała się na igrzyska do Rio). Biorąc pod uwagę, że w kalendarzu siatkarskim jest zwykle tylko jedno "okienko" na grę reprezentacji (zwykle na początku stycznia), Liga Narodów stanowi wypełnienie potrzeby rozgrywania meczów towarzyskich przed najważniejszymi imprezami roku. W dodatku można od razu sprawdzić się z najlepszymi. Super sprawa!
Mieliśmy już trenera reprezentacji Polski, który wszystkie siły rzucił na Ligę (wówczas) Światową i... się na tym przejechał. Mowa o Andrei Anastasim w 2012 roku. Fantastyczne zwycięstwo w Sofii w lipcu przypłaciliśmy jednak klapą na Igrzyskach Olimpijskich w Londynie miesiąc później. Australijska siatkówka pewnie do dziś wspomina dzień, w którym wygrała z Polską.
Nie chodzi tu o to, by deprecjonować sukces tej grupy, która poleciała do Chicago. Bo ta drużyna zrobiła coś fenomenalnego, w dodatku przy znakomitej atmosferze wewnątrz. Nie zmącił jej nawet wcześniejszy powrót Vitala Heynena do kraju, choć rzeczywiście nie jestem przekonany, czy 24 godziny robią aż taką różnicę. Ale zawodnicy od początku o wszystkim wiedzieli (czemu prezes Kasprzyk twierdzi, że nic na ten temat nie słyszał, nie wiem i to jest osobny temat). Belgijski trener chyba nie zakładał w harmonogramie przygotowań, że wypadnie mu podróż do USA i z powrotem.
Ponadto potraktował te rozgrywki tak, jak wychodzi z "definicji". Liga Narodów to turniej towarzyski. Tak samo jak mecze towarzyskie co jakiś czas rozgrywa na przykład piłkarska reprezentacja Polski. To tam właśnie mają pojawiać się na boisku debiutanci, aby się ogrywać. Heynen zrobił dokładnie to samo, tylko na większą skalę.
I przy okazji wyszło na jaw, że mamy potężne zaplecze. Gdyby mierzyć moc ekip narodowych kadrami trzydziestoosobowymi, już bylibyśmy mistrzami świata. A nie, moment... przecież już jesteśmy mistrzami świata! Z przyjemnością oglądałem, jak drużyna (celowo nie używam epitetu "druga") rozprawiła się w Chicago dwa razy z Brazylią, która wystawiła przecież wicemistrzów świata. To tylko pokazuje, jak ogromną siłą dysponujemy. Czy wyobrażamy sobie coś takiego w piłce nożnej?
Przy okazji w bardzo elegancki sposób Vital Heynen pokazał, jak można odpowiedzieć na absurdalne pomysły FIVB. Jednym z nich jest choćby obowiązek posiadania w składzie na Ligę Narodów określonej puli zawodników z poprzedniej imprezy mistrzowskiej. Niedawno jeszcze ten obowiązek dotyczył zdaje się kadry czternastoosobowej, a w tym roku okazało się, że na szczęście chodzi o szeroki, 26-osobowy skład. Mistrzowie świata z 2018 roku wystąpili sobie w pierwszym turnieju w Katowicach i... już. Potem dostali zasłużone wolne.
Kolejnym z absurdów światowej federacji jest organizacja kalendarza. Zaledwie dwa dni dzielą tegoroczny finał mistrzostw Europy (29 września) od pierwszego meczu Pucharu Świata (1 października). Dodam tylko, że mecz o złoto europejskiego czempionatu odbywa się we Francji, zaś ten drugi turniej w Japonii. Panom ze światowej federacji tylko pogratulować. A Vital Heynen ma na to genialną ripostę, bo w razie czego może posłać na te turnieje zupełnie inne czternastki i - jak widać - nadal będzie dysponował mocnym składem. Nikt na świecie nie ma takiej wygody.
Czytaj także: Piękne słowa Karola Kłosa. Opaska kapitana cenniejsza niż wyróżnienia
I na koniec jeszcze a propos hierarchii imprez. Celem numer jeden dla Heynena i reprezentacji Polski jest medal (chyba nawet złoty, o ile dobrze pamiętam) na Igrzyskach Olimpijskich w Tokio za rok. A więc naturalną rzeczą jest, że imprezą docelową na rok 2019 jest turniej kwalifikacyjny do nich. Z tego rozliczajmy selekcjonera reprezentacji Polski, a nie z tego, czy i kiedy podróżuje między jednym miejscem pracy a drugim.
Oglądaj siatkówkę mężczyzn w Pilocie WP (link sponsorowany)
ALE skoro zawodnicy wiedzieli wcześniej, to chyba przesadne były wczoraj słowa Pana Wabik w Polsacie.
Odprawę mieli.
Wszystko wiedzieli.
Oczywiści Czytaj całość