Katarzyna Skowrońska-Dolata: Oscar za dobrą maskę

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk

Ten upór chyba jest w sporcie niezbędny?

Znam takie dziewczyny, które osiągnęły więcej, zdobyły medale na igrzyskach olimpijskich, opierając swoją grę na talencie. Nie były zbyt pracowite. "Dzisiaj się nie przewracam, bo mnie boli, jutro się przewrócę na meczu. Dzisiaj to nie pójdę po każdą piłkę, bo mi się nie chce" - mówiły nic sobie z tego nie robiąc. A przecież jesteś w zespole, ktoś musi powycierać podłogi, żeby ktoś inny mógł fruwać przy siatce. Zaczynasz się wkurzać, bo ty się przewracasz, harujesz, a ktoś nie.

Ciągle szukam odpowiedzi, skąd biorą się tacy tytani jak Karol Bielecki, który wygrał Ligę Mistrzów po utracie oka.

Wiele razy się nad tym zastanawiałam, podziwiam go. Sport uczy podnoszenia się z kolan. To nie jest tak, że mam życie usłane kwiatami, bo jestem ładna i tyle osiągnęłam. Życie mnie łamie, klękam, ale muszę wstawać.

Kiedy dostała pani najbardziej w kość?

Było parę takich sytuacji. Pamiętam swój stan po kontuzji, przed operacją, chociaż mało o tym opowiadałam. Wiem, że to nic wielkiego, bo codziennie są jakieś wypadki, ludzie tracą zdrowie w sekundę, ale wtedy życie mi się trochę załamało. Na chwilę. Wylądowałam w Warszawie na rehabilitacji, zostawiłam zespół, za który czułam się odpowiedzialna. Widziałam, że beze mnie dziewczyny sobie nie radzą, bo tak była skonstruowana ta drużyna. Oglądając mecz nogą rozwaliłam laptopa, tak bardzo nie podobało mi się to, co widziałam.

Wróciłam do Polski, gdzie było zimno, szaro i buro, nie mogłam chodzić po schodach. Nie miałam żadnych stanów depresyjnych, po prostu byłam bez przerwy wściekła. Spotykałam na rehabilitacji fantastycznych ludzi, którzy radzili sobie, chociaż byli poskręcani na śruby, bo wpadli pod tira, a ja narzekałam na jakieś więzadła krzyżowe. Tyle że cały świat, który sobie stworzyłam, nagle został mi zabrany. To właśnie wtedy miałam kończyć karierę, powiedzieć stop.

Duma pani nie pozwoliła?

Plany mi się posypały, wbiło mnie to w ziemię. Potrzebowałam pomocy, nie mogłam jeździć autem, zamawiałam ubera i prosiłam kierowcę, żeby zamknął za mną drzwi. Musiałam radzić sobie sama, bo wtedy na samotność byłam skazana. To było frustrujące, ale wracałam do zdrowia bez niczyjego wsparcia, zawzięłam się, że będę mocniejsza. I byłam. Długo mi to zajęło, ale mam dużą satysfakcję, bo zakończyłam karierę na swoich warunkach.

A łamało panią coś, co może dotknąć każdego z nas, a nie sportowca?

Kiedy dowiedziałam się, że mój ojciec jest poważnie chory, byłam w Brazylii, był środek nocy. Okazało się, że ma duże problemy z płucami. Dowiedziałam się, że mój teść ma raka trzustki. To są ludzkie rzeczy, trudne do wytłumaczenia. Łamało mnie jako gówniarę, która w Poznaniu nie miała kasy i uczyła się do matury na klatce schodowej, bo była zbyt dumna, żeby poprosić o pomoc. Chciałam być samodzielna, nie dzwoniłam do rodziców z prośbą o pieniądze, a klub mi wtedy nie płacił. Uczyłam się na klatce, bo tam był włącznik światła, można go było zablokować zapałką. Przedłużacz od koleżanki z piętra niżej ciągnęłam, żeby sobie naładować komputer. Jeździłam na gapę. Musiałam sobie poradzić i sobie poradziłam, chociaż tak drastycznymi metodami, tylko z dumy, na własne życzenie.

Jest pani silna?

Tak. Już ze trzy razy powinnam być na terapii w związku ze stanami depresyjnymi i jakoś nigdy nie poszłam. Był psycholog w klubie, ale zajmował się sprawami drużyny, jakimiś czkawkami między dziewczynami. To ja chyba częściej byłam psychologiem dla koleżanek, które nie radziły sobie z codziennością. Ze stresem, zdrowiem rodziny, rzeczami, które dotykają każdego z nas. Rodzice nie będą młodnieć, dzieci zawsze będą sprawiać kłopoty, pojawiają się nowe obowiązki, nieprzewidziane sytuacje. Od kilku lat wstaję rano, zadając sobie pytanie: "co mnie dziś zaskoczy?".

Zakłada pani maski?

Już powinnam dostać Oscara, tylko nikt się jeszcze nie zorientował, jaka jestem w tym dobra. Zakładałam maskę na rehabilitację, kiedy robiłam czterdzieści rundek w 20-kilogramowej kamizelce, wracałam do szatni i z wysiłku aż trzęsły mi się ręce. Zakładałam maskę na trening, kiedy miałam problemy osobiste. Na każdą okazję coś miałam.

Od mistrzów wymaga się więcej?

W grupie nie możesz wymagać od każdej osoby tego samego. Niektóre dziewczyny są słabsze psychicznie, są laseczki, które płaczą, jak się je za mocno przyciśnie. Nie chciałabym być trenerem kobiecej drużyny, nigdy. Kobiety też mają ego, niektóre większe niż faceci, nie mamy tylko testosteronu. Na to, jak dziewczyny kłócą się o numer na koszulce, patrzyłam trochę z dystansem, bo jestem bardzo niekonfliktowa. Wszystkie rzekome konflikty ze mną w roli głównej były stworzone przez media, nie chciało mi się tych bzdur prostować.

"Zawsze miałam jaja, żeby powiedzieć, co myślę" - to pani o sobie. Średnio bezkonfliktowe.

To co innego, to po prostu szczerość, niechęć do gierek. Ale szczerość niektórym paniom się nie podoba. Nikt nie lubi być krytykowany, ale przecież krytyka może być konstruktywna. Mnie można było krytykować dzięki temu, że trafiłam na ludzi, którzy nie bali mi się powiedzieć, kiedy popełniam błąd. Nauczyłam się wiele nie tylko w sporcie, ale też w życiu. A jak się tylko głaszcze i mówi, że jesteś piękny, zdolny i w ogóle talent, to nie będzie z tego nic dobrego. Ma pan dzieci?

Tak.

To niech pan je krytykuje. Lepiej dostać lekcję, niż zamiatać wszystko pod dywan. Z tego może urodzić frustracja w najgorszym momencie. Raz się zamiecie, drugi, a potem wyjdzie wszystko na raz.

Trener Andrzej Niemczyk był mistrzem krytyki?

Był dobry, ale nie radził sobie z nami wszystkimi. Swoją córkę wyrzucił z drużyny. Rezygnował po kolei z dziewczyn, bo niektóre ludzkie sytuacje go przerastały. Kiedy odeszła Gosia Glinka, on zaraz po niej podał się do dymisji. A zaczęło się niewinnie, bo powiedział do niej, że coś źle robi, a Gośka tego nie słyszała, bo niedosłyszy na jedno ucho. Krzyczę do niej: "hej, trener coś do ciebie mówi". Zrobiło się nerwowo. Trener był na kacu, a jak nie przyjął swojej dawki alkoholu, robił się czepliwy i wiadomo było, że trzeba na niego uważać. Rzadko kiedy przychodził na trening na sucho, ale jak już przyszedł, zwarcie było gwarantowane.

Niemczyk mówił do Glinki: "Ja mam gwiazdę i dopóki ona będzie świecić i robić, co należy, to dobrze, ale jak przestanie świecić, będzie musiała robić to, co każda inna zawodniczka". A Gośka wtedy miała gorszy moment, zaczął się jej czepiać, a ona nie była do tego przyzwyczajona. Skończyło się tak, że usiadła na ławce, pokłócili się i powiedziała, że więcej w tym turnieju nie zagra. A Niemczyk na to, że to on nie poprowadzi zespołu. I Gocha nie grała, a trener siedział w pokoju. Prowadził nas jego asystent.

Marta Walczykiewicz: Potrafię oddać serce (wywiad) >>

Niemczyk próbował panią uderzyć?

U mnie to była typowa pyskówka. Kazał mi zrobić rzecz niewykonalną, nawet kilka razy spróbowałam, ale w końcu powiedziałam, że się nie da. Do dzisiaj pamiętam, jak wbił mi palce w obojczyki. Nigdy mną nikt nie potrząsał, nikt mnie nie szarpał, nie miałam trenera, który bił mnie po twarzy. A przecież są tacy.

Słucham?

U Nikołaja Karpola z Urałoczki Jekaterynburg to codzienność.

Pani mówi poważnie?

Dlatego nigdy nie przyjęłam propozycji z tego klubu, chociaż oferty były najlepsze. Mówili mi: "napisz tylko kwotę, podaj sumę", a ja twardo, że nie, że nie chcę do pana, bo pan mnie będzie lał po twarzy. Do Niemczyka też powiedziałam, żeby natychmiast mnie puścił. I wtedy podniósł na mnie rękę. Spojrzałam na niego i powiedziałam: "uderz mnie i to jest koniec, biorę paszport i mnie w Japonii nie ma". Opanował się, nie uderzył, ale bardzo się wkurzył. Zrozumiał, że chyba zrobił jeden krok za daleko. Chociaż było wiele trudnych sytuacji, Andrzej był świetnym trenerem, jakiego polska siatkówka już nigdy nie będzie miała.

Katarzyna Skowrońska-Dolata: Chcę pamiętać, że byłam dobra (wywiad) >>

A jak pani radziła sobie ze stresem?

To była moja codzienność. Kiedy podejmujesz pracę w klubie, podpisujesz kontrakt, to wybierasz ścieżkę do spełniania marzeń. Chcesz wygrać Ligę Mistrzyń, ligę krajową, tam gdzie idziesz, chcesz być najlepszy. Często dobierałam sobie drużynę. Jako atakująca miałam ofertę jako pierwsza, każdy chce tego piłkarza, który strzela bramki, prawda? Godziłam się, ale dopiero po przedstawieniu innych nazwisk, bez tego nigdy nie podpisałam kontraktu. Widzę, że jedna jest zołza, jedną przeżyję, tamtej nie przeżyję, że trener taki i taki. Egoistycznie podchodziłam do sprawy. Albo racjonalnie. Bo później presja na kim była? Na mnie? Swój stres ma trener, swój rozgrywająca, bo musi kombinować, jak i kogo dobrze obsłużyć, ale na końcu byłam ja.

No to jak radziła sobie pani z tym stresem?

Nie puszczały mi styki, nie czułam się zdeprymowana, zdenerwowana przed meczem. Spałam normalnie, jadłam normalnie, nie modliłam się, nie miałam rytuałów. Musiałam mieć święty spokój, dobrą muzyczkę, dobry posiłek, może chwilę drzemki, ale nie dłużej niż godzinę, bo później nie mogły mnie dobudzić nawet trzy kawy. Jak ktoś się w szatni denerwował, to uspokajałam go albo robiłam z siebie debila, żeby rozładować atmosferę. Młode pokolenie nie ma teraz dystansu. Mówię: "wejdź na stół, zatańcz w szatni przed wszystkimi, żeby się dobrze bawili", a te dziewczyny tylko takie piękne i subtelne. Nie mają dystansu, czują się skrępowane. Stres czułam dopiero po meczu, czułam, że był. W trakcie gry ręka mi nie zadrżała, ale wracałam do domu, parkowałam i myślałam: "Poszło. Wszyscy są zadowoleni." I ja też byłam.

A później lampka wina?

Preferuję włoski styl życia. Lampkę do obiadu nawet przed meczem zdarzało mi się wypić. Wino z wodą, obiad o czternastej, mecz za siedem godzin. To nie jest nic nienormalnego. Przed ważnym pucharem jedną grapinkę na rozgrzewkę też się zdarzało. Na tym poziomie w sporcie na wiele więcej nie można sobie pozwolić. Musiałam grać nawet chora.

Niektóre dziewczyny są słabsze psychicznie, są laseczki, które płaczą, jak się je za mocno przyciśnie. Nie chciałabym być trenerem kobiecej drużyny, nigdy. Kobiety też mają ego, niektóre większe niż faceci, nie mamy tylko testosteronu


To znaczy?

Nie mogłam pójść na zwyczajne zwolnienie. Z wysoką gorączką nie grałam, ale 35,6 i gigantyczne osłabienie czasami się zdarzało. Albo grypa żołądkowa. To był mój najgorszy mecz w życiu - w Pucharze Włoch, we Florencji. Patrzyłam tylko kątem oka, gdzie jest najbliższy kosz w hali, żeby zwymiotować, bałam się, że zrobię to na boisku. Nie byłam zmieniana, bo lepsza byłam w takim stanie niż moja zmienniczka zdrowa. Między setami biegałam do toalety, później listeryna, guma do żucia. W przerwach technicznych - za ławkę sędziowską. I znowu chusteczki, guma i gram. Po każdym ataku miałam skurcz żołądka. Meczu nie pamiętam, przegrałyśmy, ale później w rewanżu u siebie już byłyśmy lepsze.

Od mistrzostwa Europy i ekipy "Złotek" minęło już czternaście lat, a kibice ciągle o tym pamiętają. Jest pani zdziwiona?

Niedługo będzie z nami jak z piłkarzami i Wembley. Nie umniejszam temu sukcesowi, ale od tego czasu wygrałam kilka fajnych rzeczy już jako doświadczona siatkarka. Wygrywałam silne ligi, jestem klubową mistrzynią świata, tylko że takie turnieje w Polsce mało kogo interesują. Nasze kluby w pucharach mają epizody, ale sukcesów nie odnoszą żadnych.

Ostatni sukces polskich siatkarek i miejsce w finałowej czwórce mistrzostw Europy to jest według pani sukces?

Bo wynik broni wszystko? Uważam, że zrobiono postęp i każdy to widzi, ale nie będąc w środowisku w kraju przez tyle czasu odczuwam dziwny trend - chyba jest taki kryzys, że media też uczestniczą w pudrowaniu. Teraz jest tak, że wszyscy chcemy pomóc, więc mówimy o siatkówce tylko dobrze, nie krytykujemy, nie wieszamy psów. A moim zdaniem same dziewczyny wiedzą, że w decydujących meczach zawiodły. Sama ucieszyłam się, że awansowały do czwórki, jak wszyscy byłam zaskoczona, bo to wielka niespodzianka, ale z drugiej strony - jak już jedziesz na takie mecze, to po to, żeby je wygrać. Co z tego, że jesteśmy w najlepszej szóstce Ligi Narodów, jak po dwóch meczach walizeczka i do domu? Musisz nauczyć zespół wygrywać, a nie tylko dostawać się do puli najlepszych. Jak przychodzi gra o coś, to cię nie ma.

Bogdan Wenta o drugim miejscu piłkarzy ręcznych w mistrzostwach świata w 2007 roku mówił: "największa porażka, bo nie wygraliśmy".

Ja też nie lubię przegrywać. Pamiętam tak mecze, które długo musiałam wymazywać z pamięci. Byłam cicha na treningu, aż mi się odechciewało roboty. Nie szarogęsiłam, ale byłam bardzo zdystansowana do tego, co robię i jaki to ma sens. Przechodziło mi po jakimś czasie, bo nawet jak miałam problemy, to wchodziłam do hali z maską z uśmiechem, witałam się, pytałam innych jak się czują. Mnie trening pozwalał zapomnieć o codzienności, sprawiał mi radość, pozwalał nie myśleć o czymś, co mnie wykańczało. To był taki wentylek.

Ma pani manię wygrywania?

Nie do tego stopnia, żeby na Play Station wygrywać z małym chłopcem sześć razy z rzędu i się cieszyć. Byłam ostatnio u chrześniaka i taka wspólna gra wymagała jednak więcej elementów zabawy niż rywalizacji. Trzeba znaleźć jakiś środek, żeby dziecku pad do gry nie kojarzył się z łomotem od dorosłego, ale nie jestem też za tym, żeby pozwalać dzieciom wygrywać. Jak przyjdzie taki dzień, kiedy dzieciak wygra naprawdę, to poczuje, że naprawdę jest lepszy.

Czy w czasie swojej kariery często słyszała pani, że jest zimna? Nieprzyjemna?

Kiedy dołączałam do jakiegoś klubu, dowiadywałam się, że dziewczyny się mnie bały, bo przez siatkę nie wydaję się sympatyczna i kontaktowa. Myślały, że przychodzi do nich nadęta, z zadartym noskiem, dumna i trudna osoba. Zdarzyło mi się, że poszłam z kimś na lampkę wina i dowiadywałam się, jak bardzo obawiał się mojego transferu. Jak ktoś mnie nie znał, myślał, że będzie klęska.

Czy Katarzyna Skowrońska-Dolata to najlepsza polska siatkarka w historii?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×