"Taki taniec! Taki obrazek!". 44 lata temu polska siatkówka odniosła największy sukces w historii

Newspix / Mieczysław Świderski / Na zdjęciu: Hubert Jerzy Wagner (w środku w czarnym dresie)
Newspix / Mieczysław Świderski / Na zdjęciu: Hubert Jerzy Wagner (w środku w czarnym dresie)

- Jak oglądałem powtórkę, w pewnym momencie sam nie wierzyłem, że wygraliśmy ten mecz - wspominał finał IO w Montrealu Ryszard Bosek. 44 lata temu polscy siatkarze pokonali Związek Radziecki 3:2 i zostali mistrzami olimpijskimi.

- Czernyszow.... I aut! Aut! Nie było bloku! Taki taniec, taki obrazek! - ten okrzyk, i towarzyszący mu radosny ryk trybun w Montrealu, zna każdy Polak, kto choć trochę interesuje się siatkówką. Wojciech Zieliński, nieżyjący już komentator TVP, zakrzyknął tak dokładnie 44 lata temu. 30 lipca 1976 roku siatkarze reprezentacji Polski po raz pierwszy, i jak do tej pory jedyny, zostali mistrzami olimpijskimi.

W szaleństwie była metoda

- Wagner, prawdziwy szarlatan, który powiedział, że interesuje go tylko złoto - mówił pełnym euforii głosem Zieliński, gdy na ekranach telewizorów pokazywano skaczących z radości członków polskiej ekipy. Przypomniał, że Biało-Czerwoni od początku wiedzieli, po co jadą do Kanady. Ich trener, legendarny "Kat", długo przed igrzyskami zapowiedział, że zamierza w Montrealu wygrać. I choć jego drużyna dwa lata wcześniej zdobyła mistrzostwo świata, jego deklaracje uważano za bufonadę i przejaw arogancji.

Jednak Wagner był pewny swego. Wierzył, że jego metoda znów się sprawdzi. Tą metodą była katorżnicza praca, która dawała Polakom nie tylko lepszą wytrzymałość od rywali, ale też większą odporność psychiczną. - Drużyna dobrze przygotowana, świadoma swojej siły, potu i pracy włożonej przed decydującym starciem, rzadko bywa słaba psychicznie. Odporność psychiczna w sporcie nie jest niczym innym, jak funkcją umiejętności, stopnia wytrenowania - uważał trener Polaków.

ZOBACZ WIDEO: PKO Ekstraklasa. Ośrodek Legia Training Center oficjalnie otwarty. Obiekt robi wrażenie!

U Wagnera pod drzewem nie usiadłeś

I dlatego w jego drużynie zawodnicy trenowali po dziewięć godzin dziennie. Do legendy przeszły ich biegi po górach z kilkunastokilogramowymi obciążnikami. TVP nakręciła nawet film o ich przygotowaniach pod wymownym tytułem "Kat", choć była to raczej pokazówka, niż prawdziwy obraz pracy u Wagnera.

- Prawda była taka, że na co dzień trenowaliśmy ciężej niż na tym filmie. Tam nasza praca została pokazana w efektowny sposób, pewne rzeczy zostały podkolorowane. Na przykład Tomka Wójtowicza pochlapali wodą i nasmarowali olejkiem, żeby wyglądał na bardziej spoconego - wspominał w rozmowie z WP SportoweFakty Ryszard Bosek.

- Ja się śmiałem, że to niemożliwe, żeby u Wagnera usiąść sobie pod drzewem i odpoczywać. Moi koledzy, którzy obserwowali tę scenę, a podbieganie do drzewa i sapanie powtarzaliśmy na potrzeby filmu kilka razy, stanęli wokół i pękali ze śmiechu - zdradził nam sam Tomasz Wójtowicz.

Kozacy "wymiękali", Polacy robili swoje

Ten prawdziwy pot, wylany w czasie miesięcy przygotowań, w turnieju olimpijskim dał takie efekty, jakie założył Wagner. Inni mogli skakać wyżej, bić mocniej, biegać do piłki szybciej. Ale kiedy trzeba było zagrać piątego seta, na Biało-Czerwonych nie było mocnych. W trzeciej godzinie meczu wymiękali przy nich najwięksi "kozacy".

- Na przykład na igrzyskach w Montrealu graliśmy z Kubą. W piątym secie oni prowadzili 14:11, mieli w górze meczbola. Ich lider, Ernesto Martinez, skakał w górę chyba ze 120 centymetrów, w całym spotkaniu grał jak z nut. A piłkę meczową wyrzucił kilka centymetrów w aut, choć uderzał prawie bez bloku - wspominał Wójtowicz.

Tamten mecz polski zespół wygrał 3:2, 20:18 w tie-breaku. W pięciu setach pokonał też Koreę Południową, broniącą tytułu Japonię w półfinale i w pamiętnym finale Związek Radziecki.

Bili się do upadłego

W tym ostatnim meczu zespoły wyszły na boisko, gdy w Polsce był środek nocy. Mimo to w kraju oglądał go chyba każdy, kto miał w domu telewizor. Nie można było przegapić szansy żeby zobaczyć, jak nasi dają popalić "ruskim", jak wielki sowiecki brat dostaje w twarz.

Choć akurat między zawodnikami obu reprezentacji wrogości nie było. - Kolegowaliśmy się z Czernyszewem, Zajcewem, Sawinem, Molibogą, Poliszczukiem. Na bankietach po turniejach najczęściej było tak, że kończyliśmy imprezę w trzy ekipy - my, Rosjanie i Amerykanie - opowiadał Bosek. To było jednak poza godzinami pracy. Na boisku polscy i radzieccy siatkarze bili się do upadłego, zwłaszcza gdy stawką było olimpijskie złoto. Tyle że w Kanadzie Polacy byli przyzwyczajeni do takiej walki (przed finałem spędzili na boisku ponad 11 godzin, ich rywale ponad dwukrotnie mniej) i lepiej do niej przygotowani. Sowieci wcześniej zmiatali z boiska kolejnych przeciwników. I pogubili się, gdy w końcu trafili na takiego, który potrafił im oddać.

30 lipca 1976 roku w Montrealu po trzech bardzo zaciętych setach ZSRR prowadzi 2:1. W czwartej walka "na noże" trwa. Rywale Polaków mają nawet meczbola, ale szczęście było przy naszej ekipie. Bosek: - Tomek Wójtowicz dostał potworny blok na lewym skrzydle. Ja akurat stałem tam, gdzie spadła piłka, odbiła się ode mnie i akcja trwała dalej. Wszyscy mówili: ale pięknie wyasekurowałeś. A ja tam po prostu byłem. Gdyby mnie nie było, mecz by się skończył.

Po obronionej piłce meczowe dwukrotnie myli się wspomniany wcześniej Władimir Czernyszew i kończy się na 19:17 dla naszej ekipy. Ale w tie-breaku znów inicjatywę mają najpierw Rosjanie, to oni zdobywają pierwsze cztery punkty. W tym momencie Polacy zaczynają pościg. Doganiają rywali przy wyniku 7:7. A potem zaczynają uciekać. Zmęczony Czernyszew popełnia coraz więcej błędów, posyła w aut kolejne piłki, w tym tą, która kończy spotkanie. 15:7, 3:2 w całym meczu i "taki taniec, taki obrazek".

- Za pierwszym razem, jak oglądałem powtórkę, w pewnym momencie sam nie wierzyłem, że wygraliśmy. W pewnej chwili pomyślałem: przegramy to - przyznał Bosek.

Władza okradła mistrzów

Nie przegrali, polegli za to z komunistyczną władzą, która nie miała skrupułów, by ograbić mistrzów olimpijskich. W wywiadzie dla WP SportoweFakty z września 2018 roku Bosek tak wspominał tamtą przykrą sytuację:

- Ktoś zabrał nam złote studolarówki, które dostaliśmy od kanadyjskiej Polonii. Dowiedzieliśmy się o tym zupełnie przypadkowo. Po olimpiadzie do Warszawy przyleciał z Kanady jeden z tamtejszych związkowców, jeździłem z nim po różnych knajpach. On się mnie dopytywał, czy podobały się prezenty. W końcu ja się go pytam: "Stasiek, o co ci chodzi?". I wtedy dowiedziałem się, że dostaliśmy po złotej studolarówce. Zaczęła się zadyma, zgłosiliśmy się po te prezenty, ale postawili nas szybko do pionu. Powiedzieli, że mamy siedzieć cicho, to zamiast studolarówek dostaniemy w dalszym ciągu paszporty.

Wspominają w niepełnym gronie

44 lata po wywalczeniu złota w Montrealu zawodnicy kadry Wagnera, już jako legendy polskiej siatkówki, co roku spotykają się na memoriale swojego trenera. W tym akurat się nie zobaczą, turniej odwołano z powodu pandemii koronawirusa. Jednak kiedy tylko zawody się odbywają, członkowie tamtej ekipy przyjeżdżają do Krakowa. Oglądają swoich następców, cieszą się uznaniem kibiców, gdy wyczytywane są ich nazwiska, wspominają. Choć od kilkunastu lat już w niepełnym gronie.

W 2000 roku w wypadku samochodowym zginął rozgrywający tamtej drużyny Wiesław Gawłowski - wjechał w przyczepę ciągnika, który wyjechał z bocznej drogi. Dwa lata później zmarł trener Wagner. W momencie, w którym wydawało się, że wreszcie przezwyciężył życiowe problemy (chorobę alkoholową), dostał ataku serca.

Sowieci zniszczyli antybohatera finału

Smutna historia wiąże się też z tym graczem, którego błędy przesądziły o zwycięstwie Polaków. Bosek: - Władimir Czernyszow to był mój dość bliski przyjaciel, on najbardziej przeżył porażkę z nami. Opowiadał mi, że opinia publiczna w ZSRR zniszczyła go psychicznie. Obwiniono go za przegraną.

Po latach rosyjski siatkarz przyznał w rozmowie ze Zdzisławem Ambroziakiem, że porażka w olimpijskim finale wywołała u niego szok nerwowy. Całymi godzinami siedział w bezruchu. Schudł dziesięć kilo, a mecz z Polakami śnił mu się po nocach. - Budziłem się z przekonaniem, ze to nieprawda, że to nie mogło się zdarzyć - mówił. Potem ożenił się z Bułgarką i wyjechał z ZSRR. Zamieszkał w Bułgarii, później przeniósł się do Włoch. Zmarł w 2004 roku na raka płuc.

Czytaj także:
Przemówienie Vitala Heynena zakończyło sezon reprezentacyjny. "Będziemy harować, żeby stać się niesamowicie mocni"
Tokio 2020. Vital Heynen: Nie mam wątpliwości, że Japonia podoła. Problemem są inne kraje

Komentarze (0)