Maciej Mikołajczyk: Zacznijmy od pana kariery zawodniczej. Już będąc skoczkiem planował pan w przyszłości zająć się trenerką?
Łukasz Kruczek: Gdy byłem zawodnikiem, to raczej nie, chociaż cały czas coś w tym kierunku robiłem. Decyzja była jednak spontaniczna.
Swoją przygodę z nartami rozpoczął pan od kombinacji norweskiej, w której na krajowym podwórku szło panu naprawdę nieźle. Zdobył pan m.in. trzy tytuły mistrza Polski juniorów. Wkrótce potem zrezygnował pan z biegów i przestawił się na samo skakanie. Skąd taka decyzja?
- Zawsze gdzieś w duchu pozostałem przy kombinacji. Wtedy Polski Związek Narciarski zdecydował o powołaniu grupy skoków i była to jedyna szansa na profesjonalne szkolenie. Decyzja mogła więc być tylko taka.
Jest pan absolutnym mistrzem uniwersjady - w zawodach tej rangi zdobył pan aż cztery złote medale. Ciężko było w tych czasach pogodzić panu studia z uprawianiem sportu?
- Zawsze w przypadku sportów zimowych jest trudno, bo sezon trwa akurat w trakcie roku akademickiego. Mimo wszystko AWF Katowice daje organizacyjnie szansę także narciarzom.
Mimo trzydziestu siedmiu lat jest pan już bardzo doświadczonym trenerem. Był pan asystentem najpierw Heinza Kuttina, a później Hannu Lepistoe. Czego nauczył się pan od tych szkoleniowców?
- Na pewno bardzo dużo. Od Heinza przede wszystkim zupełnie innego podejścia do organizacji treningu i planowania, z kolei Hannu to absolutny "profesor skoków", ostoja cierpliwości i nauczyciel problemowego podejścia do tej dyscypliny.
Tegoroczny sezon, choć obfity w polskie sukcesy, nie rozpoczął się dla naszych skoczków najlepiej. Falstart w Lillehammer i kompromitacja w Kuusamo nie zapowiadały tak udanej zimy. Czy po inauguracji Pucharu Świata w Skandynawii udało się panu i całemu sztabowi ustalić, co było przyczyną tak słabego otwarcia sezonu?
- Jak najbardziej - tylko dzięki temu udało nam się wyprowadzić zawodników na prostą. Problem leżał głównie po stronie sprzętu i pod tym względem zostaliśmy nieco w tyle, a to spowodowało efekt domina.
Po treningach w Ramsau Kamil Stoch znów był w stanie walczyć z najlepszymi, zdobywając podium w Engelbergu. Pozostali nasi zawodnicy także, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, robili błyskawiczne postępy. Musiał pan poczuć wtedy niesamowitą ulgę...
- Faktycznie. Na zgrupowaniu w Austrii udało się poprawić kwestie sprzętowe, "uspokoić" skakanie i potem było już tylko przeniesienie tego do samych zawodów. W Engelbergu zaskoczyło i "puściło" wszystkich.
Co myśli pan o obcisłych kombinezonach? Dla których zawodników mogła być to zmiana na lepsze? Niektórzy skoczkowie, w tym Daiki Ito, długo nie mogli przyzwyczaić się do nowych kostiumów...
- Dla nas jest w porządku. Im bardziej kombinezon jest obcisły, tym mniejsza możliwość manipulacji i skoki są bardziej sprawiedliwe.[nextpage]Dawid Kubacki pokazał w Predazzo swoje niesamowite możliwości na skoczni normalnej. Jego piekielnie mocne odbicie sprawiło, że rywale tuż przed konkursem typowali go w gronie faworytów do medalu. Polak wybija się bardzo wysoko, ale nie przekłada się to w żadnym stopniu na odległość. W czym tkwi pana zdaniem problem u Dawida?
- Dawid nie ma szczególnie mocnego odbicia. Można powiedzieć, że takie same, jak u pozostałych. Kwestia wyższego odbicia to technika lotu, a nie jego siła. Dawid, aby lecieć daleko, potrzebuje skorygować nieco kąt odbicia, ale nie jest to do poprawienia w krótkim czasie. Wymaga to dłuższego treningu i musi być rozłożone na etapy. Na normalnym obiekcie ma to mniejsze znaczenie, stąd taka jego dyspozycja na mniejszej skoczni w Predazzo.
Nowe zasady skoków nie do końca zdały egzamin podczas mistrzostw świata w Val di Fiemme, gdy Polacy przez długi czas po "drużynówce" byli pewni, że przypadła im czwarta lokata. Z kolei Alexander Stoeckl w rozmowie z naszym portalem mówił, że jego zawodnicy byli już przygotowani do medalowej ceremonii. Nie ma wątpliwości, że organizatorzy zawodów zaliczyli niemałą wpadkę...
- Przede wszystkim był problem w komunikacji pomiędzy jury, a osobami zmieniającymi belki. Poza tym stawka była większa i wielu trenerów ryzykowało bardziej niż zwykle.
W Planicy cały narciarski świat był pod wrażeniem formy Noriakiego Kasai. Maciej Kot mówił, że Japończyk korzystał z pewnej nowinki technicznej. Czy może pan zdradzić, o czym mowa?
- Nie bardzo. Też nad tym pracujemy, a więc zdradzać nie będziemy.
Niektórzy kibice mają panu za złe ciągłe powołania do składu Stefana Huli, gdy ten na ostatniej prostej sezonu odstawał poziomem od reszty. Czy przed lotami w Planicy brał pan pod uwagę wymienienie któregoś z zawodników?
- Cały czas bierzemy pod uwagę innych zawodników. Stefan był zdecydowanie lepszy od pozostałych. Możliwości porównania mamy jedynie podczas zawodów Pucharu Kontynentalnego, a tam wypadał lepiej. Następny w kolejce był Jan Ziobro, ale pod koniec zimy nie było już możliwości porównania formy obu skoczków. Generalnie w tym sezonie "piątka" startująca systematycznie w Pucharze Świata (Stoch, Kot, Żyła, Kubacki, Miętus) odsunęła się poziomem od pozostałych zawodników. Na końcu jest jeszcze niezmiernie istotny czynnik atmosfery w grupie, która jest jednym z podstawowych elementów sukcesu. Niestety czasami w przypadku zawodników, którzy prezentują podobny poziom sportowy, o ostatecznym powołaniu do grupy decyduje umiejętność wpasowania się do zespołu i funkcjonowanie pomiędzy innymi zawodnikami.
Puchar Narodów zakończył się w tym roku zwycięstwem Norwegów, którzy przerwali tym samym hegemonię reprezentacji Austrii. Spodziewał się pan takiego rozstrzygnięcia?
- Tak, ale znacznie wcześniej. Austria poza Gregorem w tym sezonie nie miała w ścisłej czołówce wielu skoczków, tak jak to było w poprzednich latach. Z kolei Norwegowie "szli" szeroką ławą.
Jak długo planuje pan dać sobie i skoczkom czas na zasłużony odpoczynek? Kiedy mniej więcej przyjdzie pora na pierwsze wiosenne treningi?
- Nie ma czegoś takiego, jak czas wolny. Jest praca, ale w innej formie. Na skocznię zawodnicy wrócą z początkiem czerwca, ale treningi będą odbywać się prawie cały czas.
Przed nami sezon olimpijski. I choć na takie plany jeszcze za wcześnie, to czy z powodu igrzysk w Soczi dopuszcza pan ewentualność, by pójść w ślady norweskich biegaczek i kosztem olimpijskich przygotowań odpuścić niektóre konkursy następnego Pucharu Świata?
- Raczej nie. U nas, w skokach bardzo ważny jest odpowiedni numer startowy, aby jechać między najlepszymi. Tego nie da się osiągnąć nie startując w Pucharze Świata.