Nocleg w Kranjskiej Gorze na ostatni weekend marca? Nie ma sprawy, jeśli ktoś pyta o… 2018 rok. Kwater na 2017 nie ma już od kilku ładnych miesięcy. Nawet tych, w których zatrzymują się raczej krezusi, niż reprezentanci szeroko pojętej "klasy średniej". Dla spóźnialskich ostatnią szansą są na przykład miłe hoteliki we Włoszech lub Austrii, 30 kilometrów dalej. Tylko że wtedy prawdziwego klimatu finału w Planicy taki skokowy turysta "Last Minute" już nie zazna.
Za dzieciaka konkursy w Słowenii oglądałam z rozdziawioną buzią. Miejsce, w którym (grubo) ponad 200-metrowe loty były na porządku dziennym, a każdy z ich autorów nagradzany nostalgiczną, acz piękną melodią skomponowaną przez Janiego Goloba, było dla mnie bardziej fascynujące niż Oslo czy nawet Zakopane. Rekordy, żywiołowi kibice podśpiewujący razem ze spikerem "Planica Planica snežna kraljica" i wiosenna aura, która sprawiała, że zawody, choć zimowego cyklu, ogląda się zupełnie na letniaka. Raj.
Uff, rzeczywistość nie rozczarowała. Uruchamiane co jakiś czas trąbki, wesołe okrzyki, czapki typu cylinder w wersji XXL, zasłaniające czasem niemal całą, czerwoną od emocji i paru głębszych, twarz... Pełno było ich w minionych latach na uliczkach Kranjskiej Gory, a przez najbliższe dni pojawi się pewnie jeszcze więcej. Do tego skoczne słoweńskie rytmy dobiegające z knajpy, której drzwi przez calutki ten weekend na pewno nie będą się często zamykać. Co jakiś czas na horyzoncie pojawi się jeden z tych, za sprawą których to całe zamieszanie - nieśpiesznie rozgrzewający mięśnie podczas porannej przebieżki, skoczek narciarski.
A pod samą Letalnicą? Niezmiennie uciechy i zabawa w najlepsze. Niezłym wyzwaniem jest jednak dotarcie pod nią. Choć organizatorzy zawodów dwoją się i troją, żeby z logistycznego punktu widzenia wszystko było dopięte na ostatni guzik, cierpliwość to wśród kibiców i dziennikarzy szczególnie pożądana cecha. Na pokonanie skromnych 11 kilometrów z Kranjskiej do Planicy potrzeba około godziny. Po zawodach - średnio dwa razy więcej. Tylko, że tak naprawdę niewielu widzi w tym problem. Pospolity gwar, ekscytacja długimi lotami i słoweńska gościnność (która spokojnie może konkurować z tą naszą, polską) wystarczą, żeby z tej zwykłej przejażdżki ciasnym busem zrobić wspaniałą podróż.
Niedzielny finał to już czysta magia. My, Polacy, przeżyliśmy ją w najpiękniejszej postaci 6 lat temu. Sceny z Adamem Małyszem w góralskiej czapce, po raz ostatni niesionego na ramionach kolegów, nie zapomnę chyba nigdy. Cholerni szczęściarze z tych, którzy też mogli przeżyć to "na żywo". Potem był jeszcze piękny triumf Kamila Stocha, i przynajmniej wtedy lejący z nieba deszcz mógł zakamuflować łzy wzruszenia. Rok temu to Słoweńcy oszaleli ze szczęścia. Patrząc z góry, od ilości flag i ludzi na trybunach mogło zakręcić się w głowie. No i zakręciło się. Najbardziej Prevcovi, bo tej zimy przegrał z własnymi myślami. A już za kilka dnia Planica znów może być bardzo polska. Będzie?
Barbara Toczek
ZOBACZ WIDEO Włodzimierz Szaranowicz dla WP SportoweFakty: Skoki Polaków były jak z matrycy