Korespondencja z Innsbrucka: Milczenie faworytów

Getty Images / Stanko Gruden / Na zdjęciu: Kamil Stoch
Getty Images / Stanko Gruden / Na zdjęciu: Kamil Stoch

Kamil Stoch miał w Innsbrucku dzień medialnej ciszy, Richard Freitag też nie powiedział dziennikarzom wiele. Obaj robią wszystko, by nie dać się wybić z rytmu. Obaj wiedzą, że to właśnie na Bergisel złoty orzeł często wybiera swojego właściciela.

"Scheisse wetter", czyli uciekając się do eufemizmu "pogoda pod psem" - to jedne z pierwszych niemieckich słów, jakie usłyszałem po dotarciu na arenę trzeciego konkursu 66. TCS. Fakt, na aurę trudno było nie narzekać. Monumentalne alpejskie szczyty dookoła miasta świadczyły o tym, że jesteśmy w austriackim Tyrolu, ale warunki wskazywały już raczej na Wyspy Brytyjskie. Kilka stopni na plusie, mgła i deszcz. I to nie mżawka, a całkiem solidny opad. Rzadka to sytuacja, gdy na skokach narciarskich z największą zazdrością patrzy się na tych, którzy zabrali ze sobą parasol.

Trybuny pod skocznią świeciły pustkami, i brzydka pogoda z pewnością nie była jedynym tego powodem. Dla skoczków z Austrii to najsłabszy turniej od lat, wręcz terapia szokowa. Dopiero w 2016 roku Peter Prevc zakończył ich serię siedmiu kolejnych triumfów w cyklu, w poprzednim sezonie Stefan Kraft na półmetku tracił do Kamila Stocha ledwie 0,8 punktu. A teraz najlepszy z ich zawodników jest w "generalce" 15. I nie jest to Kraft, ten w Ga-Pa sensacyjnie nie załapał się do drugiej serii, a dawny dominator, teraz poszukiwacz zaginionej radości ze skakania Gregor Schlierenzauer.

Austriackie gazety pocieszają się tym, że walka o zwycięstwo pomiędzy Stochem a Richardem Freitagiem to także walka dwóch ich trenerów - Stefana Horngachera i Wernera Schustera. Że co prawda ich zawodnik nie wygra turnieju, ale zrobi to chociaż ich szkoleniowiec. Opiekuna swojej kadry A Heinza Kuttina pewnie już teraz chętnie wymieniliby na kogoś z tej dwójki.

W kwalifikacjach nieliczni kibice potrafili zrobić spory hałas, gdy dobre skoki oddawali Schlierenzauer, Kraft czy Michael Hayboeck. Ulubieńcy miejscowej publiczności tym razem spisali się nieźle, ale w konkursie Stochowi i Freitagowi raczej nie zagrożą.

Tymczasem duet liderów zaczyna chyba czuć coraz większą presję. W środę Stoch przemknął górą nad strefą mieszaną, w której czekali na niego dziennikarze. Błyskawiczny pościg zakończył się niepowodzeniem, lider cyklu zniknął z pola widzenia, korzystając z tarczy w postaci Adama Małysza. Dyrektor Małysz wykonywał polecenia Horngachera, który zarządził, że tego dnia najlepszy z polskich skoczków będzie dla mediów niedostępny.

Freitag odpowiedział na kilka pytań, ale oficer prasowy niemieckiej federacji pilnował, żeby robił to możliwie najkrócej. Kilka zdań dla niemieckich telewizji, kilka zdań dla radia. Kiedy jednak zwrócił się do niego znakomicie władający językiem niemieckim Sebastian Szczęsny z Telewizji Polskiej, "ochroniarz" niemieckiego faworyta rzucił tylko "danke" i wyprowadził go ze strefy dla mediów.

Dla dwóch głównych faworytów do wygrania 66. edycji prestiżowego turnieju bezcenna jest każda chwila, którą mogą przeznaczyć na regenerację i koncentrację. Obaj doskonale wiedzą, że przed nimi chyba najważniejszy konkurs w cyklu. Najważniejszy, bo najbardziej zdradliwy, najczęściej zależny od pogody. To właśnie na Bergisel często zapadały decydujące rozstrzygnięcia. I nie zawsze były one sprawiedliwe.

Nie chcieli rozmawiać Stoch i Freitag, od czego jednak niezawodny Małysz. On wie, że w tej kadrze jego rolą jest między innymi ściąganie na siebie uwagi dziennikarzy. I odpowiadanie na ich pytania wtedy, gdy trener zarządzi, że skoczkowie nie będą tego robić.

Na Bergisel Małysz był wyjątkowo rozluźniony. Swobodny, uśmiechnięty, rzucający żartami. - Sven Hannawald chce postawić piwo za pokonanie Kamila? To chyba jest biedny. Piwo to mało, taki Piotrek Żyła to miał gest, bo obiecywał flaszki - śmiał się triumfator TCS sprzed siedemnastu lat. Gdy ktoś przytoczył opinie, że Stoch jest ostatnio wyjątkowo blady i wygląda na przestraszonego, Małysz z bardzo poważną miną mówił, że tak, Kamil się boi, ciągle biega do toalety, nie chce wychodzić z szatni, i telepie nim tak, że trzeba go podtrzymywać. Ten, kto uwierzył, dał się nabrać. - Kto w ogóle wymyśla takie głupoty?! - wypalił zaraz potem "Orzeł z Wisły".

Małysz nie powiedział tego wprost, ale między wierszami można było wyczytać, że wierzy w triumfy Stocha na wszystkich czterech skoczniach i powtórzenie wyczynu Hannawalda sprzed 16 lat. Zresztą po tym, co pokazuje polski lider w ostatnich dniach, jest to wiara jak najbardziej uzasadniona. Freitag mówi co prawda, że ma dobre przeczucia, ale my mamy jeszcze lepsze. Spójrzmy chociażby na flagę Tyrolu, kraju związkowego, w którym położony jest Innsbruck. Jest biało-czerwona.

ZOBACZ WIDEO: Polacy zdominowali poprzedni TCS. "Żyła krzyczał i był oszołomiony. Buzowały w nim niesamowite emocje"

Miejscowi pewnie nie mieli by nic przeciwko, gdyby w czwartkowe popołudnie banderę w takich kolorach wciągnięto na najwyższy maszt. Jeśli do tego dojdzie, "Mazurka Dąbrowskiego" na pewno nie zastąpi marsz pogrzebowy, jak miało to miejsce w Ga-Pa. Wkurzeni Walter Hofer i Horst Nilgen tamtą wersję kazali wrzucić do niszczarki i na austriackie konkursy zadbali o właściwą, sprawdzoną przez Małysza.

Na koniec jeszcze słów kilka o zabawnej wpadce internetowego wydania dziennika "Bild". W tytuł jego relacji z kwalifikacji "Freitag za Stochem", wkradł się błąd - zamiast Stocha pojawił się Storch. Ot, uroki autokorekty. Nie śmiem z niemieckich kolegów szydzić, bo nie ma chyba dziennikarza, któremu nie przytrafiłaby się ani jedna taka pomyłka, a przytaczanie najlepszych ze swojej redakcji to regularny temat branżowych rozmów. Tyle że tym razem pomyłka "Bilda", choć pewnie szybko poprawiona, jest wyjątkowo trafiona. Storch po niemiecku znaczy bocian. A zatem nie dość że ptak, to jeszcze typowo polski. Bliski sercom wielu Polaków, obdarzony przez nich dużą sympatią. Zupełnie tak, jak Kamil.

Z Innsbrucka - Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty

Źródło artykułu: