Klękał przed Tajnerem, podarł kontrakt Małysza z Red Bullem. Edi Federer wprowadzał "Orła z Wisły" na salony

Newspix / JERZY KLESZCZ/AGENCJA PRZEGLAD SPORTOWY / Na zdjęciu: Edi Federer
Newspix / JERZY KLESZCZ/AGENCJA PRZEGLAD SPORTOWY / Na zdjęciu: Edi Federer

20 lat temu to on sprowadzał do polskich skoków pieniądze. Wiedział, jak zadbać o swój interes, ale inni też dużo mu zawdzięczali. To właśnie Edi Federer, były skoczek, potem menadżer, pomagał Adamowi Małyszowi wejść na europejskie salony.

4 stycznia 2001 roku. Małysz z ogromną przewagą wygrywa konkurs Turnieju Czterech Skoczni w Innsbrucku. Jego trener Apoloniusz Tajner, jeszcze nieświadomy tego, co wydarzy się w Polsce w najbliższych dniach, potem miesiącach i latach, spieszy się na telewizyjny wywiad. Po drodze zatrzymuje go Edi Federer, kiedyś znajomy ze skoczni, teraz menadżer polskiej kadry. Klęka przed Tajnerem, całuje go w rękawicę. Po chwili drze podpisany kilka dni wcześniej kontrakt z Red Bullem i rzuca pod nogi właścicielowi tej potężnej firmy Dietrichowi Mateschitzowi. Mateschitz tylko się śmieje. Jest już pewien, że Małysz lada dzień wygra 49. Turniej Czterech Skoczni. I że zasługuje na dużo lepszy kontrakt.

Za pierwszym razem odmówił

W pierwszych latach wielkich sukcesów Małysza każdy kibic polskiego skoczka, czyli w zasadzie prawie każdy Polak, doskonale znał trzy nazwiska bliskich współpracowników "Orła z Wisły" - Tajnera, psychologa Jana Blecharza i fizjologa Jerzego Żołądzia. Federer, który był wtedy człowiekiem odpowiedzialnym za przyprowadzanie do naszych skoków pieniędzy, współpracował z Małyszem dłużej niż Blecharz i Żołądź, ale nie był postacią powszechnie znaną. I to zapewne mu odpowiadało. Jak wiadomo, pieniądze lubią ciszę.

Z Tajnerem Federer znał się jeszcze z czasów, gdy obaj skakali na nartach. Austriak miał nawet niezłe wyniki. W 1975 roku w Turnieju Czterech Skoczni zajął drugie miejsce. Więcej zdziałał jednak jako menadżer. Na początku lat 90. zaczął działać jako specjalista od marketingu sportowego. Reprezentował m.in. Andreasa Goldbergera, w tamtym czasie jedną z największych gwiazd skoków.

ZOBACZ WIDEO: PŚ w skokach narciarskich. Co kluczem do sukcesów Andrzeja Stękały? Skoczek zwrócił uwagę na ważny element

Z Polakami zaczął współpracować w połowie lat 90. Na początku odrzucił prośbę o pomoc trenera Pavla Mikeski, ale w końcu się zgodził. Wpłynął na to Goldberger, który zwrócił swojemu agentowi uwagę na wielkie możliwości Małysza.

Kombinezony i dwa volkswageny

Na początku opieka menadżerska Federera polegała na dostarczaniu kombinezonów od sponsora. Załatwił też dwa samochody marki Volkswagen Passat kombi. Niewiele, ale dla nie śmierdzącego groszem Polskiego Związku Narciarskiego to było dużo.

- Po pierwszych sukcesach Adama, jego zwycięstwach w Pucharze Świata, Edi był zadowolony z naszej współpracy. Jednak potem przez długi czas nie mieliśmy wyników i Federer chciał zrezygnować - wspomina Tajner w rozmowie z WP SportoweFakty. - W październiku 2000 roku poprosił mnie, żebym do niego przyjechał. Powiedział mi wtedy, że zaczyna dopłacać do interesu i dlatego z końcem grudnia kończy współpracę. Wyprosiłem, żeby poczekał chociaż do wiosny, do końca sezonu, bo bez tych jego dwóch aut nie mielibyśmy jak jeździć na konkursy.

Przywiózł Małyszowi kontrakt, a potem go podarł

Menadżer dał się przekonać, a miesiąc później już ani myślał zostawiać Polaków. Goldberger przekazał mu, że na treningach w Sankt Moritz Małysz nokautuje konkurentów. To zwiastowało spektakularny występ "Orła z Wisły" w zbliżającym się TCS. Federer czuł pismo nosem i tuż przed Bożym Narodzeniem, 23 grudnia, przywiózł Małyszowi do Ramsau umowę sponsorską z Red Bullem. - Adam podpisał ją na miejscu, dosłownie na kolanie - opowiada Tajner.

Polakom tamten kontrakt wydawał się bardzo korzystny. Obowiązywał jednak bardzo krótko. Kilkanaście dni później, po wygranej naszego skoczka w Innsbrucku w imponującym stylu, Federer całował Tajnera w rękawicę i na oczach właściciela Red Bulla darł kontrakt podpisany przed turniejem. - Wiedział wtedy dużo lepiej ode mnie, jakie to będzie miało przełożenie na finanse - przyznaje obecny szef Polskiego Związku Narciarskiego.

Mateschitz zgadzał się, że po takim sukcesie warunki kontraktu muszą być zupełnie inne. Za pierwszy sezon startów z logiem Red Bulla Małysz miał zarobić dwa miliony złotych.

"Mieliśmy szczęście, że Edi był przy nas"

Tajner przyznaje, że w przeciwieństwie do Polaków Federer wiedział, gdzie w sporcie są pieniądze i jakie obowiązują stawki, gdy w skokach narciarskich jest się na szczycie. I dlatego w momencie ogromnego sukcesu był dla nich nieoceniony. - U nas rynek sponsorski praktycznie wtedy nie istniał, a Federer obracał się już w innym świecie. W świecie kwot 20, 30 razy wyższych. I to było nasze szczęście, że kiedy Adam wygrał TCS, mieliśmy przy sobie menadżera, który znał ten świat i wiedział, ile co kosztuje.

Na umowach ze sponsorami najlepiej wychodził w tamtych latach sam Federer, ale Austriak dbał o Polaków. Nie tylko o Małysza, który był dla niego kurą znoszącą złote jajka. - Ja w PZN zarabiałem wtedy 3900 brutto i jak zwróciłem się do zarządu o 500 złotych podwyżki, to dostałem odmowę. A Edi zawsze na wiosnę wypłacał zawodnikom i sztabowi "premie motywacyjne". W gotówce. Wszyscy byli szczęśliwi, bo dla nas to były spore kwoty.

Twardo walczył o swoje

Prezes PZN wspomina Austriaka jako osobę, która przeprowadzała Małysza i zgromadzonych wokół niego ludzi ze sportu postpeerelowskiego w sport europejski. - Dużo mu zawdzięczaliśmy, a i on bardzo korzystnie na współpracy z nami wychodził. Był energiczny, agresywny w działaniu. I twardo walczył o swoje - podkreśla Tajner. - Kiedy podpisaliśmy z nim pierwszą umowę, było w niej zapisane, że Federer ma do pełnej dyspozycji powierzchnie reklamowe na kombinezonach. My wtedy nawet tego kontraktu nie przetłumaczyliśmy. Nie było dla nas ważne jak, byle ktoś nam pomagał. Ale przy podpisywaniu kolejnej chcieliśmy mu odebrać część tych powierzchni. Udało się, ale było to trudne.

Gdy zachorował, nikt nie potrafił mu pomóc

Federer rozstał się z PZN w 2005 roku, w nie najlepszej atmosferze. Nadal reprezentował jednak interesy Małysza. Skoczek i menadżer pozostali w serdecznych relacjach do przedwczesnej śmierci Austriaka w 2012 roku. Niespełna dwa lata wcześniej Federer zapadł na tajemniczą chorobę układu nerwowego, która przykuła go do łóżka. Lekarze byli bezradni.

- To była jakaś choroba objawiająca się zwiotczeniem mięśni - mówi Tajner. - Kiedy z Edim nie było już kontaktu, Adam odwiedził go w jego domu. Wrócił wstrząśnięty.

Andreas Goldberger, który w ostatnich latach życia Federera odwiedzał go w jego domu w Pfarrwerfen, pięć kilometrów od Bischofshofen, kilka miesięcy temu wspominał te wizyty w rozmowie ze Sport.tvp.pl: - Nikt nie potrafił mu pomóc. Któregoś razu właśnie o tym rozmawialiśmy, że dla człowieka nie ma nic gorszego, niż kiedy leży i musi polegać na innych, przestaje być samodzielny. I to przytrafiło się Ediemu.

Federer zmarł 30 maja 2012 roku. Miał 57 lat. Goldberger przyznał, że poczuł wtedy ulgę. We wspomnianym już wywiadzie dla Sport.tvp.pl z listopada ubiegłego roku powiedział: - Ta choroba była dla niego jak więzienie. Teraz jest mu lepiej.

Czytaj także:
PŚ w Zakopanem. Legenda zachwycona polskimi skoczkami. "Prezentują się wybitnie"
Puchar Świata. "Niewiarygodne, co tutaj się stało!". Małysz stoczył pamiętny bój z Norwegiem w Zakopanem

Źródło artykułu: