Sebastian Szczęsny przez 14 lat komentował skoki narciarskie na antenie Telewizji Polskiej. W tym czasie wypracował sobie status jednej z czołowych postaci redakcji sportowej publicznego nadawcy. Zajmował się boksem, podnoszeniem ciężarów, kolarstwem, narciarstwem alpejskim oraz, przede wszystkim, skokami narciarskimi. Dla tej ostatniej dyscypliny zdecydował się na zmianę i podążył za skokami z TVP do TVN.
Z bohaterem głośnego dziennikarskiego transferu rozmawiamy o tym, jak to było uczyć Adama Małysza języka niemieckiego, samemu uczyć się sztuki relacjonowania zawodów sportowych od Włodzimierza Szaranowicza, i o tym, w jaki sposób komentator powinien wymawiać nazwiska zagranicznych zawodników.
Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Kiedy pojechałeś na pierwsze zawody Pucharu Świata w skokach narciarskich?
Sebastian Szczęsny, dziennikarz sportowy, komentator skoków narciarskich: To był rok 2000, gdy pracowałem w radiu RMF FM. Garmisch-Partenkirchen albo Innsbruck. Turniej Czterech Skoczni, w którym "eksplodował" Adam Małysz.
Jak wspominasz tamten czas, czas początku "małyszomanii"?
W Faktach Sportowych sporo mówiliśmy wtedy o zimie, ale przede wszystkim o narciarstwie alpejskim. Wtedy dobrze radził sobie Andrzej Bachleda, potrafił zdobywać punkty w Pucharze Świata. Do narciarstwa alpejskiego miałem i mam wielką sympatię. Kiedyś sam próbowałem się ścigać, do tego przez kilka lat pracowałem jako instruktor. 20 lat temu gorąco kibicowałem Andrzejowi, jednak u niego w pewnym momencie miłość do nart przegrała z miłością do gitary i śpiewu. Wielkich sukcesów w sporcie nie osiągnął, za to wydał kilka płyt.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: zobacz skok znanego dziennikarza telewizyjnego. Skok... narciarski!
Po Andrzeju pojawił się właśnie Adam. Jego narodziny były niesamowitym rozdziałem. Nikt się nie spodziewał takiego wybuchu formy, a tu nagle objawił się nasz własny król zimy. Na ten pamiętny Turniej Czterech Skoczni trzeba było ruszać z dnia na dzień i po drodze próbować załatwić sobie akredytację. Szanse wydawały się mizerne, ale jakoś się udało. Pomogła dobra znajomość języka niemieckiego. Zrobiłem małą zadymę, wykłócałem się, że wysłałem wszystko, czego chcieli, przejechałem na konkurs tysiąc kilometrów, a oni nie mają mojej przepustki. Koniec końców na jednych zawodach oglądałem zwycięstwo Adama jako niemiecki reporter, na drugich jako czeski fotograf. W Bischofshofen stałem tuż przy podeście, na którym Adam odbierał wielki klucz do samochodu, który był nagrodą. Byłem bezpośrednim świadkiem historii.
Historii w naszym sporcie absolutnie unikatowej.
Adam wywołał w Polsce stan euforii. To, co potrafił zrobić z ludźmi, jest socjologicznym fenomenem, zjawiskiem społecznym wykraczającym poza sport. W mojej ocenie był ucieleśnieniem ogromnego pragnienia posiadania narodowego superbohatera sportowego. Gdy się pojawił, poczuliśmy się spełnieni. Oto w końcu jesteśmy najlepsi. My nie byliśmy, tylko on, ale mogliśmy tak mówić. I to dawało nam szczęście.
Jeśli było się reporterem radiowym, to szczęścia raczej nie dawały rozmowy z Małyszem. Dziś to salonowy lew, ale dwie dekady temu był wstydliwy i małomówny.
Wtedy tak. Mówiąc delikatnie, te rozmowy były drogą przez mękę. Chcieliśmy, żeby opowiedział piękną historię, a on odpowiadał pojedynczymi zdaniami albo monosylabami. Z czasem uaktywnił się w tym względzie profesjonalizm Adama. Doskonale zdawał sobie sprawę, że będąc na sportowym piedestale, musi rozwinąć się medialnie. Że musi umieć rozmawiać i to nie tylko z polskimi dziennikarzami. Skokami trząsł wówczas rynek niemiecki. Z tego powodu menedżer Małysza Edi Federer chciał, żeby jego as udzielał się również w niemieckich mediach. I tu pewną rolę odegrałem ja. Nagle, ni stąd, ni z owąd, zostałem nauczycielem języka niemieckiego Adama.
Jak wyglądały lekcje?
Pracowaliśmy nad niemieckim z całą polską kadrą. Jeździłem z chłopakami przez całe lato i co drugi dzień, między treningami albo po nich, przez godzinę ćwiczyliśmy język. Przygotowywałem zestawy słówek, które mogą przydać się w wywiadach i prosiłem o ich przyswojenie. Lekcjami sensu stricto bym tego nie nazwał. Raczej bawiliśmy się niemieckim. Pamiętam, że bardzo dobrze radzili sobie Łukasz Kruczek i właśnie Adam. Widać było, że bardzo chce. Robił błyskawiczne postępy.
Skąd u ciebie tak dobra znajomość niemieckiego?
Myślę, że zdolności do nauki języków odziedziczyłem po moim ojcu. On świetnie mówił po niemiecku, podobnie jak moja babcia, z którą często rozmawialiśmy w tym języku, żeby go poćwiczyć. W domu zawsze się mówiło, że języki obce są bardzo ważne w wykształceniu i na pewno w życiu się przydadzą. Mi najbliżej było właśnie do niemieckiego. Również dlatego, że kiedy byłem młodym chłopakiem, z rodzicami sporo czasu spędzaliśmy w Niemczech. Chciałem nawet zdawać na filologię niemiecką na Uniwersytecie Wrocławskim, ale wtedy nie mógłbym zdawać również na AWF, który był moim pierwszym wyborem. Jak potem się dowiedziałem, jaki był egzamin wstępny na germanistykę, byłem pewien, że bez problemu bym się dostał. Później wyjeżdżałem do Niemiec jako tłumacz. W ten sposób podtrzymywałem dobrą znajomość języka i sobie dorabiałem.
Wróćmy do dziennikarstwa i skoków. Wcześniej, gdy mówiłeś o fenomenie Małysza, miałem wrażenie, że "mówisz" Włodzimierzem Szaranowiczem. To dla ciebie jeden z zawodowych wzorów?
Włodek to najważniejsza osoba w mojej karierze dziennikarza i komentatora sportowego. Moim wzorem był zawsze. Poznałem go w czasie wspólnych wyjazdów na skoki, jeszcze gdy pracowałem w RMF FM. Kiedy widziałem i patrzyłem, jak zasiada na stanowisku komentatorskim, bardzo marzyłem, żeby kiedyś być tam gdzie on i mówić tak pięknie jak on. Los chciał, że od 2007 roku zaczęliśmy pracować razem. I wtedy stało się coś, za co będę Włodkowi wdzięczny do końca życia. Wziął mnie pod swoje skrzydła, a wcale nie musiał. Uczył mnie, co to znaczy być dobrym komentatorem.
Na antenie TVP debiutowałem, komentując zawody w Trondheim. Zanim to nastąpiło, odbyłem z Włodkiem długą rozmowę. Mówił mi, na co zwracać uwagę, jak rozkładać akcenty. Później też wielokrotnie rozmawialiśmy przed konkursami i po nich. Włodek unaoczniał mi moje błędy, pomagał je poprawiać, pytał o moją opinię na temat komentowania. Poświęcił mi dużo czasu, bardzo mocno pomógł i w dużym stopniu ukształtował.
Usłyszałem kiedyś od niego ważne słowa, że komentator jest mostem emocjonalnym. Poprzez swoje emocje ma spowodować, żeby widz przed telewizorem poczuł siłę zawodów sportowych, ich magię. Dodał, że emocje są cechą szczególną każdej osoby. Każdy przeżywa je na swój sposób. Komentarz to jesteś ty. Twój charakter, twoja osobowość, twoje emocje. Dlatego pod żadnym pozorem nie wolno kogoś w ich okazywaniu naśladować, bo stajemy się nienaturalni, a co za tym idzie mało wiarygodni. Powtarzał, że mam być sobą.
Było trochę konkursów, które skomentowaliście w duecie.
To było dla mnie coś wielkiego. Razem relacjonowaliśmy na przykład drużynowy konkurs mistrzostw świata w Lahti w 2017 roku, w którym Polacy sięgnęli po historyczny złoty medal. Ze wszystkich zawodów, które komentowaliśmy razem, te najbardziej zapadły mi w pamięci. Bardzo się cieszę, że miałem ten zaszczyt.
Złoty medal polskiego sportowca na igrzyskach olimpijskich też w TVP skomentowałeś, tyle że w podnoszeniu ciężarów. W 2012 roku w Londynie na twoich oczach wygrał Adrian Zieliński. Dziś on nie może być dla nas bohaterem, bo kilka lat później wpadł na dopingu. Doping jest zresztą przekleństwem ciężarów, które też są jedną z "twoich" dyscyplin. Uważasz, że wciąż jest dla nich miejsce na igrzyskach?
Jeżeli kilka lat po mistrzostwach świata czy Europy i kolejnych wpadkach uczestników medal takiej imprezy dostaje sztangista, który w dniu przeprowadzenia zawodów zakończył rywalizację na dziewiątym miejscu, to mówi samo za siebie. Ciężary, jedną z najstarszych, najbardziej klasycznych konkurencji olimpijskich, toczy zaawansowany rak. Minie dużo czasu, zanim podnoszenie ciężarów odzyska zaufanie kibiców. Więcej niż dwa czy trzy lata.
W ostatnim czasie komentowałem kilka imprez z udziałem Laszy Talachadze. Gruzin bił kolejne rekordy świata w wadze superciężkiej. Kiedy po tych sukcesach pisałem na Twitterze, że to nadczłowiek, że przeniósł ciężary w inny wymiar, ludzie reagowali głównie komentarzami w stylu "ciekawe co bierze?", "niedługo go złapią", "z jakiej apteki korzysta?". W tym momencie każdy fantastyczny sztangista automatycznie staje się podejrzanym o doping i ja się temu nie dziwię. Będzie potwornie trudno wyjść z takiego smutnego stanu i tak jak już wspomniałem, długo to nie nastąpi. Jednak igrzysk olimpijskich bez ciężarów sobie nie wyobrażam.
Kolarstwo, którym też się zajmujesz, dosyć skutecznie wyleczyło się z dopingowego raka.
Zgadza się. Kolarstwo jako jedna z pierwszych dyscyplin podeszła do spraw niedozwolonego wspomagania bardzo transparentnie. Wprowadziło bardzo surowy regulamin, między innymi paszporty biologiczne. To sprawiło, że ludzie zaczęli widzieć w tym sporcie dyscyplinę, która stara się oczyścić. Od pewnego momentu wpadki dopingowe się skończyły i dziś kolarze są już dla kibiców godni zaufania.
Jesteś jednym z niewielu dziennikarzy, którzy wiedzą, jak to jest być w peletonie. Jak wyczerpujące jest przejechanie całej trasy Tour de Pologne na motocyklu?
Tak! Trzeba na nim spędzić nawet do sześciu godzin dziennie, a to naprawdę męczy. W pewnym momencie człowiek zaczyna się wiercić, szukać sobie choć trochę wygodniejszej pozycji, bo kręgosłup coraz bardziej boli. Ale co tam niedogodności! To była niesamowita przygoda. Jako komentator wyścigów kolarskich miałem do dyspozycji kamery, monitory, widziałem wszystko, co się dzieje w peletonie. Jednak to nie to samo, gdy jesteś w środku rywalizacji, masz bezpośredni kontakt z zawodnikami, widzisz jak ktoś zaczyna uciekać, jak kolarze walczą na stromych podjazdach i jak mkną po 80 kilometrów na godzinę po trudnych, wąskich zjazdach. Niesamowita adrenalina. W kabinie komentatorskiej bym jej nie doświadczył.
Skoro już tę kabinę wywołałeś, jaka krytyka twojego stylu komentowania, a tej jako dziennikarz zajmujący się bardzo popularną dyscypliną musiałeś doświadczyć, najbardziej cię rozbawiła?
Była taka sytuacja, gdy "dubbingowałem" wywiad z Kamilem Stochem po zwycięstwie. Kamil powiedział po angielsku, że jest bardzo szczęśliwy. Ja się przejęzyczyłem i powiedziałem "Jestem bardzo szczęsny". Ten zwrot stał się wręcz wiralem, w internecie zaczął żyć własnym życiem. Ale cóż, tak już jest, kiedy pracuje się na emocjach, że czasem człowiek "popłynie" z takim tekstem.
Myślałem, że wskażesz żarty i drwiny z twojej hiperpoprawności w wymowie niemieckich i austriackich nazwisk.
Wiele razy słyszałem od kibiców, że czytam takie nazwiska za bardzo po niemiecku. Dla mnie taki sposób ich wymawiania był naturalny. Nie "Szlirencałer", a "Szlierencała". Nie "Ajzenbichler", a "Ajzenbiśla". Tak mówią Niemcy. Kompletnie nie myślałem o tym, że kogoś może to razić. Potem jak widziałem w mediach społecznościowych uwagi, że dziś na antenie TVP zobaczymy, jak skaczą "Ajzenbiśla" i "Szlirencała", to już wiedziałem, do kogo piją.
To ciekawa kwestia - czy komentatorzy telewizyjni powinni wypowiadać nazwiska sportowców tak, jak brzmią one w ich języku, czy raczej stosować formę bardziej naturalną dla języka swojego kraju i przez to je zniekształcać. Polacy chyba wolą to drugie. Kiedyś Dariuszowi Szpakowskiemu obrywało się, gdy mówił "Alan Szira".
Albo "Ole Gunnar Solszjee". Myślę, że trzeba by zapytać o zdanie wybitnych językoznawców, profesorów Jana Miodka i Jerzego Bralczyka. Jeśli jednak pytasz mnie, to z perspektywy czasu uważam, że zrezygnowałbym z hiperpoprawności i niemieckiego akcentu w wymowie. W końcu jestem polskim komentatorem.
Nie dziwi cię, że ludzi denerwuje wymawianie nazwisk tak, jak powinny one być wymawiane. W końcu sami chcemy, żeby zagraniczni komentatorzy potrafili powiedzieć "Małysz", "Lewandowski", albo, nie szukając daleko, "Szczęsny".
Kibice zwracają uwagę na wszystko. Na każdy element i detal. W skokach wyłapią każdy błąd w podawaniu odległości, wskazań wiatru, not, faktów w życiorysu zawodnika. Jak coś takiego mi się zdarzało, natychmiast byłem prostowany. Wiedza polskich kibiców tej dyscypliny jest przeogromna. Gdy komentowałem, czasem na początku transmisji przypominałem sobie, że będę mówił do ludzi, którzy naprawdę się na tym sporcie znają, wśród których są prawdziwe encyklopedie skoków. To pokazuje, jaką pozycję mają w naszym kraju skoki narciarskie.
Po przenosinach z TVP do TVN-u nie będziesz już komentował, zajmiesz się prowadzeniem studia. Myślisz, że zatęsknisz za relacjonowaniem konkursów?
Komentarz jest zajęciem bardzo mi bliskim i będzie mi go brakowało, chociaż w tym temacie nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. W tym momencie koncentruję się jednak na nowym projekcie, tworzonym z nowymi ludźmi. Praca w TVN to dla mnie przede wszystkim budowa czegoś nowego. Studio skoków narciarskich w TVN-ie nie jest oczywistością. Dla widzów będzie czymś zupełnie nowym. I to jest wyzwanie, żeby zrobić je tak, aby widzowi się spodobało i żeby widział w nim ciekawe wejście w konkurs. Wchodzę na nowy teren, a w takich sytuacjach człowiek się rozwija. Dostałem też mocnego motywacyjnego kopa, bo bardzo chcę sprostać temu wyzwaniu.
Czytaj także:
"Cudowna!". Kamil Stoch już nie może się doczekać, aż ją zobaczy
Nie był w stanie skakać. Andrzej Stękała opowiedział o swoich problemach