Ciemna strona mamucich obiektów. W XXI w. dochodziło do tragicznych wypadków

Expa/Newspix.pl / EXPA/ JFK / Na zdjęciu: skoczek podczas lotu na Vikersundbakken
Expa/Newspix.pl / EXPA/ JFK / Na zdjęciu: skoczek podczas lotu na Vikersundbakken

Loty narciarskie są wydarzeniem niezwykle widowiskowym. Sami skoczkowie podkreślają, że lubią startować na skoczniach mamucich. Nie wszystkim jednak sprzyjało szczęście. W przeszłości dochodziło do upadków, które decydowały o dalszej karierze.

Skoczkowie często podkreślają, że na skoczniach mamucich walczą nie tyle z przeciwnikami, ile z samym sobą. Mówią o przełamywaniu swoich barier i strachu, którzy towarzyszy im podczas prób na tych obiektach.

- Uwielbiam latanie. Śmiem twierdzić, że powietrze to mój żywioł. Nie mogę się doczekać, kiedy odbędą się kolejne zawody na skoczni mamuciej i kiedy znów będę mógł pofrunąć. Uwielbiam skakać na nartach, a im dłużej mam okazje polatać, tym bardziej się cieszę. Dlatego loty są dla mnie takie fajne. Wiadomo, że to, co najprzyjemniejsze, powinno trwać jak najdłużej - mówił kilka lat temu Kamil Stoch w rozmowie z WP SportoweFakty.

Jest on polskim rekordzistą w długości skoku. W Planicy pofrunął na 251,5 metra. Nie wszyscy mieli jednak tyle szczęścia, a upadki na tak dużych obiektach mrożą krew w żyłach.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: David Beckham w nowej roli. Świetnie sobie radzi z patelnią

Vikersund wzbudziło postrach

Z mistrzostw rozgrywanych w 2000 roku na norweskim obiekcie kibice zapamiętali głównie rosyjskiego skoczka Artura Chamidulina. Przegrał on nierówną walkę z wiatrem i spadł z dużej wysokości z tak dużą siłą, że stracił kask. Doznał wstrząśnienia mózgu i pożegnał się z wyczynowym sportem. Jego wypadek przeraził czołówkę, którzy nie chcieli, by dalsza rywalizacja została przeprowadzona.

Ostatecznie sędziowie mimo mocnych podmuchów wiatru i sprzeciwu zawodników zdecydowali się na dokończenie konkursu. Zwyciężył Sven Hannawald, jednak trudno zgodzić się ze stwierdzeniem, że była to sprawiedliwa dla wszystkich rywalizacja.

Dramat Polaka

20 lat temu w Planicy wszyscy w Polsce wstrzymali oddech. W czasie jednego z treningów kończącego zimowe zmagania walkę o życie stoczył 18-letnie wówczas Tomasz Pochwała. Wyszedł on wysoko z progu i agresywnie przyciągnął do siebie narty. Jak się okazało chwilę później, był to błąd. Wiatr porwał jego lewą nartę, a on sam zaczął spadać. Z ogromnym impetem uderzył w zeskok. Siła okazała się tak potężna, że skoczek odbił się i niczym bezwładna kukła zrobił salto w powietrzu. Na śnieg spadł kilkanaście metrów dalej. Po chwili ponownie go podbiło, przez co zrobił kolejne salto w powietrzu, a następnie bezwładnie osunął się w dół zeskoku.

- Jestem wstrząśnięty, bo to mój zawodnik. Byłem o niego taki spokojny. Popełnił błąd po wyjściu z progu. Stracił stabilność, a w takiej sytuacji nic nie można zrobić. Nie miał żadnych szans. To tak, jakby w samolocie nagle złamało się skrzydło. Pilot niby siedzi za sterami, ale nic nie jest w stanie zaradzić. Widziałem, jak upada, a potem zniknął mi z oczu. Natychmiast przeniosłem wzrok na ustawiony obok naszej wieży monitor. Rzucało nim jak kukłą - opowiadał ówczesny trener polskiej kadry Apoloniusz Tajner dla "Gazety Wyborczej".

Wypadek, który wyglądał tragicznie, ku zdziwieniu wszystkich skończył się na niewielkich obrażeniach. Polak wyszedł z niego z obtartą twarzą, naciągnięciami i potłuczeniami. Trudno wyobrazić sobie ile miał szczęścia.

- Na pewno było tam trochę mojej winy. Poza tym swoje zrobił też wiatr. Do końca jednak nie wiem. Na pewno miałem kupę szczęścia. Podobne wypadki widziałem na bardzo małych skoczniach. Kiedyś na K-30 upadek miał mój kolega, któremu potem trzeba było usuwać śledzionę - mówił kilka lat temu w rozmowie ze sport.pl.

Do skoków wrócił, jednak bez rewelacji. W skokach narciarskich wywalczył zaledwie cztery punkty Pucharu Świata. W sezonie 2008/2009 rozpoczął przygodę z kombinacją norweską. Karierę kontynuował do 2013 roku.

Kulm okrutne dla zawodników

"Otwieram oczy. Nawet taki mały ruch sprawia, że moja twarz zaczyna płonąć. Widzę białe, stłumione światło neonowej lampy. Z boku dobiega mnie regularny, pikający dźwięk wydobywający się z EKG. Próbuję przekręcić głowę, ale w efekcie czuję tylko przeszywający ból, który ciągnie się od skroni przez policzki aż do klatki piersiowej. Czy to bicie mojego serca? Nie, to zdecydowanie nie jest mój hotelowy pokój w Tauplitz!" – tak rozpoczyna swoją autobiografię Thomas Morgenstern.

Austriak podczas treningu na Kulm w 2014 roku zaliczył fatalnie wyglądający upadek. Po wyjściu z progu stracił kontrolę nad lewą nartą i runął na zeskok, kilkukrotnie się od niego odbijając. Stracił przytomność i od razu znalazły się przy nim służby medyczne.

- Thomas skakał tuż przede mną. Właśnie przypinałem narty, spojrzałem w dół na skocznię i zobaczyłem, co jest grane. Wyglądało to fatalnie. Pojawiła się karetka, później przyjechała druga - wspominał w rozmowie z TVP Sport jego kolega z kadry, Gregor Schlierenzauer.

Thomas Morgenstern
Thomas Morgenstern

Morgenstern znalazł się w stanie ciężkim. Stwierdzono uraz czaszkowo-mózgowy, stłuczenie płuc i liczne otarcia skóry, szczególnie na twarzy. Postanowił zrobić jednak wszystko, by kilka tygodni później pojawić się na igrzyskach olimpijskich w Soczi. Sztuka ta udała mu się. Indywidualnie zajął 14. i 40. miejsce, drużynowo sięgnął z kolegami po srebrny medal.

Przykre zdarzenia z przeszłości jednak dały o sobie znać. Utytułowany zawodnik zaczął się zastanawiać, czy jest sens dalej ryzykować. Doszedł do wniosku, że nie i wieku zaledwie 27 lat zakończył sportową karierę.

Wiara w odzyskanie sprawności

O jednym z najgorszych w skutkach upadku można mówić w kontekście Lukasa Muellera, który także jak jego kolega z reprezentacji Thomas Morgenstern poznał ciemną stronę skoczni w Kulm.

13 stycznia 2016 roku brał udział w treningach przed mistrzostwami świata, w trakcie których miał być przedskoczkiem. Okazało się, że nie do końca dobrze umocował jeden z butów. Upadł, obijając się o pokryty lodem zeskok. Diagnoza, którą usłyszał, była gorsza, niż sam wypadek - paraliż od pasa w dół. Oznaczało to koniec sportowej kariery, ale przede wszystkim życie w "innej rzeczywistości". Skoczek zachował optymizm, o który innym byłoby ciężko.

- Chciałbym po prostu chodzić - mówił w rozmowie z kleinezeitung.at. Dzięki wierze i rehabilitacji z czasem nauczył się wstawać bez problemu z wózka inwalidzkiego i chodzić o kulach. Potrafił zrobić nawet parę kroków o własnych siłach.

- Mój ostatni skok był naprawdę dobry. 220 metrów było do osiągnięcia. Panowały dobre warunki. Irytuje mnie do dziś, że nie wylądowałem – wspominał po latach dla TVP Sport. – Do 13 stycznia 2016 roku sądziłem, że złamanie karku jest śmiertelne. Teraz wiem, że może być inaczej. W przeciwnym razie leżałbym w grobie, dlatego mówię o drugich narodzinach - dodał.

Wyczynowy sport musiał odłożyć na bok, jednak radość z życia go nie opuściła. Od sześciu lat jest doradcą inwestycyjnym i podkreśla, że dobrze się w niej odnajduje. - To, że klienci ufają mi, że będę w stanie im pomóc w sprawach finansowych, daje mi dużo satysfakcji. Każdy może do mnie przyjść bez względu na to, gdzie się w tej chwili znajduje zawodowo lub finansowo - przyznał w rozmowie z portalem skijumping.pl. Upadek zmusił go do rozpoczęcia nowego życia, jednak jak się okazało, wcale nie jest ono gorsze od poprzedniego.

Czytaj także:
MŚ Vikersund 2022. Gdzie oglądać skoki? Transmisja, stream, relacja

Komentarze (0)