Jeśli szambo (trudno to określić inaczej), które wylało w polskich skokach ma zostać wysuszone, a na jego miejscu zasadzony nowy ogród, nie ma sensu wskazywać winnych. Szczególnie, że w tej skomplikowanej sytuacji wina zdaje się leżeć po wszystkich stronach.
Komunikacja
Polski Związek Narciarski, choć nie zakładam celowości takiego działania, zepsuł sprawę komunikacyjnie. I nie chodzi mi o pożegnanie Michala Doleżala. Ale jeśli skoczkowie twierdzą, że powinni wcześniej mieć informacje na temat zamiarów PZN, to zapewne mają rację. Szczególnie, że to nie dzieciaki, które zaczynają skakać, ale mistrzowie - sportowcy z krwi i kości z medalami na koncie. I to tymi z najdroższych kruszców wywalczonych podczas najważniejszych imprez na świecie. Taka informacja nie miałaby większego wpływu na koniec sezonu, bo i tak forma naszych zawodników obecnie pozostawia wiele do życzenia.
Zwolnienia Doleżala, jakby na sprawę nie patrzeć, nie ma. Skończył mu się kontrakt, a związek nie planuje go przedłużać. Jeśli prawdą jest, że Czech miał poznać decyzję po sezonie, ale sam prosił o to, aby zakomunikować mu ją wcześniej, to trudno wymagać od związku, aby wodził Czecha za nos i dłużej trzymał w niepewności. Szczególnie, że ten dostał kilka ofert i miał swój cel w tym, aby wcześniej znać postanowienie PZN.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Kowalczyk zaskoczyła fanów. Zdobyła szczyt w krótkich spodenkach
Gdyby jednak choć spróbowano ogłosić decyzję przed konkursami w Planicy, a wcześniej skonsultować ją ze skoczkami, prawdopodobnie nie byłoby sytuacji, którą mamy obecnie. A przynajmniej nie w takiej skali.
Skoczkowie są wściekli. Piotr Żyła wyraża się o związku z trudem unikając wulgaryzmów i używając stwierdzeń typu "leśne dziadki". Kamil Stoch straszy zakończeniem kariery. I trudno, aby zapomnieć, co powiedział w sobotę, nawet, jeśli dzień później obwieścił, że czuje coś w rodzaju kaca moralnego.
A propos skoczków...
Słowa
Niezależnie od poziomu irytacji, ich wypowiedzi wydają się być podyktowane góralskimi emocjami. Zawodnicy takiej klasy wyrażający się w mediach w takich słowach o swoich najbliższych współpracownikach, nie zyskują zaufania. Chyba, że sztabu trenerskiego. Ale tworzenie grup, podgrup, jakichś stronnictw, nie sprzyja atmosferze w kadrze. A przypomnijmy, że jest w niej znacznie więcej skoczków niż nasza najlepsza trójka.
Pamiętam sytuację w piłkarskiej kadrze prowadzonej przez Jerzego Brzęczka. Wystarczyło kilka sekund milczenia Roberta Lewandowskiego, aby było jasne, jaki ma stosunek do ówczesnego trenera. A to, i parę innych pomniejszych wydarzeń, wystarczyło, aby po kilku miesiącach Brzęczek w kadrze już nie pracował. Nie trzeba było używać słów, które rozchodzą się w mediach z prędkością błyskawicy i tyle samo zniszczeń, co błyskawica, po sobie mogą zostawiać.
Ale czy skoczkowie są nieodpowiedzialnymi chłopcami, którzy planują wielki przewrót? Na pewno nie. Wielokrotnie rozmawiałem z każdym z nich. Inteligencja i wyważenie Dawida Kubackiego zawsze robiły na mnie wrażenie. Żart Piotra Żyły, nawet w nieco trudniejszych sytuacjach, również.
A Kamil Stoch to mistrz w każdym calu. Zarówno prywatnie (choć tę część osobowości Kamila poznałem jedynie pobieżnie), jak i w mediach. Nie mówiąc już o tym, co prezentuje na skoczni. Dlatego zaskoczyły mnie jego słowa. Nie dziwię się, że na drugi dzień mówił o "kacu moralnym". Sobotnia wypowiedź nie jest w jego stylu. Ale każdy ma prawo do emocji. One świadczą o tym, że to, jak poczuli się skoczkowie, naprawdę odcisnęło na nich piętno.
Siła
W tej medialnej burzy dość dobrze zachował się sam Michal Doleżal. Nie używał zbyt mocnych słów, a w opisie całej sytuacji często skupiał się na ładnych przesłaniach ukierunkowanych w stronę kibiców. To po prostu dobry człowiek, świetny rozmówca i fachowiec.
Pytanie tylko, czy jest fachowcem również w zakresie prowadzenia kadry jako główny trener.
Czech nie potrafi uderzyć pięścią w stół. Wszelkie znaki na niebie, ziemi i śniegu wskazują, że na skokach zna się świetnie, ale menadżersko odstaje od światowych sław szkolenia. Co poniektórzy narzekali na styl zarządzania Stefana Horngachera, ale to właśnie przy nim Piotr Żyła osiągnął optymalną pozycję najazdową. Żaden trener wcześniej nie potrafił tego wymusić. A za Doleżala problem wrócił. To tylko przykład, ale znaczący wiele.
Dobry menadżer musi mieć zdolności przywódcze. I to nie tylko względem skoczków, ale też reszty sztabu. Nie może być mowy o wchodzeniu na głowę najważniejszemu człowiekowi w kadrze. Świetnie jeśli potrafi on z odpowiednią uwagą i empatią traktować podopiecznych, ale nie może być ich kumplem. Chyba, że po zakończeniu swojej misji.
W tym sezonie wyników nie było. Poza brązowym medalem w Pekinie polscy skoczkowie właściwie nie osiągnęli większego sukcesu. A potencjał mają gigantyczny. Pokazały to wcześniejsze lata. Sytuacja miała się poprawić w pierwszej części sezonu. Podobno wystarczył konkurs, dwa, aby nasi reprezentanci skakali lepiej. Tymczasem mijały kolejne zawody, a nadzieje na wzrost formy malały. I, jak się okazuje słusznie, bo naszym liderom nie udało się jej odzyskać aż do samej wiosny.
Dlatego mimo ogromnej sympatii do Czecha, nie dziwię się decyzji związku. Słabe skoki Polaków to nie był falstart, to nie było coś przejściowego. A przecież to nie jest pierwszy sezon Doleżala w polskiej kadrze. Myślę, że to moment, aby dać szansę komuś innemu.
Atmosfera
Cała analiza prowadzi do tego, że błędy popełnił każdy aktor tej nieco żenującej sztuki. Dlatego też szukanie kozłów ofiarnych i zrzucanie winy na jedną osobę uważam za czystą aberrację.
Skąd więc tyle negatywnych opinii ws. Adama Małysza? Jak wspomniałem, związek - delikatnie mówiąc - nie ustrzegł się błędów, ale trudno zarzucić legendzie skoków złą wolę. Od kiedy tylko pamiętam, Małysz był blisko drużyny. Dbał, aby media nie zajmowały zbyt dużo czasu po konkursach. Cały czas stanowił coś w rodzaju jednoosobowego zaplecza polskiego zespołu. To prawda, krytykował zawodników podczas sezonu, ale trudno było uznać te wypowiedzi za obraźliwe. Raczej wynikały z tego samego, z czego wynikały gorzkie słowa skoczków - chęci uzyskania lepszych rezultatów.
Do tego wszystkiego doszła informacja o tym, że doktor Harald Pernitsch, specjalista najwyższych lotów (nomen omen), który w Polsce zarabiał olbrzymie pieniądze, w czasie wolnym... pomagał Niemcom. Aż trudno w to uwierzyć.
I nagle słowa Rafała Kota, który twierdził, że Austriak może działać na niekorzyść Polaków, jakby nabierają znaczenia.
Jak pisałem na początku tekstu - wystarczył jeden słaby sezon, aby w dobrze działającej "maszynie", w której niesnaski rzadko dochodziły do uszu opinii publicznej, padły słowa, których nie chciał usłyszeć właściwie nikt. Ani trener główny, ani skoczkowie, ani pracownicy związku. Ani nawet kibice - przecież im, jak nikomu innemu, zależy na sukcesach reprezentantów kraju.
Nie wiem, czy to polska przypadłość, czy emocjonalność ludzi południa kraju (do których sam należę), ale mam wrażenie, że każda ze stron zabrnęła w tym konflikcie za daleko. Na przeprosiny, odkręcanie czynów i słów jest zdecydowanie za późno. Ale nie jest za późno na to, aby zarówno skoczkowie, sztab trenerski, jak i związek, opanowali nerwy i postawili na pierwszym miejscu to, co w ich pracy powinno być najważniejsze - sport i zasady fair play.