O niebezpiecznym wypadku Marek Cieślak opowiedział "Super Expressowi". - Mieszkam w lesie, więc zawsze jesienią liście zapychają rynnę. Bałem się, że woda będzie się przelewać i trzeba to wyczyścić. Rutynowa robota - i to właśnie głupia rutyna mnie załatwiła! - rozpoczął swoją historię Cieślak.
66-latek sam sprowadził na siebie niebezpieczeństwo. Schodząc z drabiny, postanowił z niej zeskoczyć. - I to tyłem! Dostałem najmniejszy wymiar kary za głupotę (...) Gdybym nie był wciąż tak wytrenowany, to bym tego nie przeżył - kontynuuje Cieślak, który spadł z czterech metrów na stalową płytę ze śrubami, która mocuje komin. Stracił przytomność.
- Siła uderzenia była potworna, byłem przekonany, iż mam połamaną miednicę i żebra. Sprawdziłem nogi - obie na szczęście pracowały, więc jakoś się pozbierałem - zdradził trener, który następnie... wszedł z powrotem na komin i dokończył prace.
Do dziś jednak odczuwa skutki tego upadku. Lewą stronę ciała ma mocno poobijaną. Bolą go żebra, zwłaszcza przy kasłaniu. Nie zamierza jednak użalać się nad sobą, bo w trakcie kariery także ulegał ciężkim wypadkom (m.in. dwa razy złamany kręgosłup) i po każdym z nich się podnosił.
- Mogłem zostać dziadem, połamać kręgosłup (...) Na szczęście opatrzność nade mną czuwa. Dojdę do siebie i w przyszłym roku będę prowadził reprezentację do sukcesów. Jak to mówią: "Na żołnierzu zmokło, na żołnierzu wyschnie". Ból jest, ale trzeba go pokonać, być twardym, a nie mięczakiem - tak Cieślak podsumował rozmowę z "SE".
ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: lob z połowy boiska. Trafił idealnie!