Ratunkiem rakietka od brata

Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Zbigniew Frączyk
Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Zbigniew Frączyk

Zdarzyło się raz, że finale MP w singlu spotkali się bracia. Frączykowie rzadziej grali ze sobą w deblu, lecz zawsze sobie pomagali, jak w meczu z Holandią, kiedy Zbigniew złamał rakietkę, a swoją pożyczył mu Stanisław.

W tym artykule dowiesz się o:

[b]

Redakcja PZTS: Występuje pan jeszcze w lidze wiedeńskiej?[/b]

Zbigniew Frączyk: Niestety, od półtora roku nie gram, a przeszkodą nie jest - jak by się mogło wydawać - mój wiek, a mam 73 lata. Po zakończeniu kariery, długo bawiłem się tenisem stołowym na trzecim poziomie ligowym, tzw. okręgowym, ale bardzo solidnym. Mieliśmy w składzie kilku młodszych zawodników, wygrywaliśmy i było fajnie. Chłopaki mają jednak swoje obowiązki rodzinno-zawodowe i w połowie poprzedniego sezonu zespół się rozsypał. Myślałem, aby do kogoś innego dołączyć i dalej grać, tymczasem musiałem zrobić porządek z barkiem, a po operacji dalej pauzuję. Po tak długiej przerwie chyba nie ma już sensu wracać.

Zapuścił pan korzenie w austriackiej stolicy?

Mieszkam tutaj z najbliższymi od trzydziestu kilku lat, niemal w centrum, wszędzie jest blisko, miasto jest dobrze skomunikowane. Praktycznie nie korzystam z samochodu. Nic dziwnego, że z licznych badań wynika, że żyjemy w najlepszym mieście na świecie. Trochę martwi mnie, że Wiedeń nie jest dawnym... Wiedniem. Sporo się zmieniło, przybyło mnóstwo ludzi z innych kultur i moi austriaccy znajomi wskazują, że nie czują się bezpieczni. Oczywiście nie mamy nic do osób o innym kolorze skóry, wyznających inne religie itd., po prostu zwracam uwagę na zmiany zachodzące nie tylko w austriackiej metropolii.

Kraj jest mały, lecz w wielu dyscyplinach ma świetnych sportowców, na czele z tenisistami stołowymi.

Poza ping-pongiem lubię piłkę nożną, jestem członkiem klubu Rapid Wiedeń, opłacającym składki i regularnie oglądającym mecze z wysokości trybun. Mamy z żoną grupę przyjaciół, kilka małżeństw, z którymi od około 20 lat chodzimy kibicować zielono-białym. Na początku pobytu w Austrii mieszkaliśmy w Stockerau, tam gdzie legendą jest mój brat Stanisław, ale zdecydowanie lepiej czuję się w dużej stolicy.

ZOBACZ WIDEO: Ludzie Królowej #4. Anna Kiełbasińska walczy nie tylko z rywalkami. "Od dwóch lat jestem na lekach"

W wielki świat obaj wyjechaliście z Łodzi. Pan już jako junior pokonał Stellana Bengtssona, przyszłego mistrza świata i Europy.

Miało to miejsce podczas mistrzostw kontynentu juniorów i kadetów w Danii w 1967 roku. Szwedzi wystawili do gry zaledwie 15-letniego chłopaka, który już wtedy się wyróżniał. Miałem satysfakcję, że wtedy wygrałem z Bengtssonem, jednak niedługo później wysłano go na wiele, wiele miesięcy do Japonii, a po powrocie nie mieliśmy z nim szans. Talent miał niesamowity.

Z kim pan jeszcze wygrał na arenie międzynarodowej?

Podczas mistrzostw świata w 1975 roku w Kalkucie awansowałem do 1/16 finału, a liczyłem na więcej. O najlepszą "16" grałem z rywalem z Afryki. Szkoda, że nie zwyciężyłem, bo 1/8 finału byłaby znaczącym osiągnięciem. Kilka znaczących osób ograłem, jednak to nie były gwiazdy pierwszych stron gazet.

Co pana wyróżniało przy stole?

Bardzo dobrze blokowałem piłkę, potrafiąc skutecznie grać zarówno stroną bekhendową, jak i forhendową. Mnóstwo moich piłek wracało na drugą stronę, co frustrowało przeciwników. Tak było, kiedy wygrywałem mistrzostwa Polski w 1974 roku, podobnie w lidze austriackiej, którą ze Staszkiem wygrywaliśmy 3-krotnie w barwach Stockerau. W jednej drużynie graliśmy z takimi sławami, jak Istvan Jonyer i Werner Schlager, indywidualni mistrzowie świata.

Minęło 20 lat od zwycięstwa Schlagera w MŚ w Paryżu. Po nim na najwyższym stopniu podium widzimy już tylko Chińczyków.

W trzech zespołach pracowałem z Wernerem, dlatego mogę powiedzieć, że jako trener jakąś cząstkę dołożyłem do jego mistrzostwa globu. Świetny sportowiec, wielka osobowość, żal, iż nie został w Austrii odpowiednio doceniony. Pamiętam jak z ojcem przyjeżdżał do naszego klubu, by potrenować. Zresztą ja cały czas pracuję w roli szkoleniowca, zajmując się dziećmi w wieku od 8 do 13 lat. Trenujemy profesjonalnie, a najlepsi odchodzą do silniejszych drużyn.

Przez wielu kibiców kojarzony jest pan z Włókniarzem Łódź. Skąd się wziął tenis stołowy w pańskim życiu?

Jako młodzian byłem nieźle zapowiadającym się piłkarzem. Kontuzja sprawiła, że zacząłem szukać alternatywy w sporcie. Tak trafiłem do Włókniarza. Szybko okazało się, że zdolności pozwalają mi grać na wysokim poziomie. Po wygranej w MP juniorów przeszedłem do pierwszego zespołu, następnie do reprezentacji kraju. Wyjechałem z Polski w wieku 28 lat. Podobnie postąpił Staszek. To była końcówka lat 70.

W 1974 roku w Lublinie został pan złotym medalistą MP w singlu, oraz brązowym wspólnie z bratem w grze podwójnej.

W półfinale przegrywałem w ostatnim secie 16 albo 17 do 20, a rywalizowało się do 21. Wytrzymałem kryzysowe momenty. O złoto grałem z Markiem Skibińskim, który po latach wyjechał do Niemiec i występował w Grenzau, jeszcze przed Andrzejem Grubbą, Stefanem Dryszelem, czy Lucjanem Błaszczykiem. Prowadziłem 2:0, Marek wyrównał na 2:2, ale decydującego seta wygrałem gładko. Wicemistrzem byłem w 1971, 1972 - przegrywałem z Witkiem Woźnicą oraz 1976 roku, po porażce z bratem. Mieliśmy świetną grupę zawodników, ale wszyscy porozjeżdżali się i kontakt się pourywał. Nawet z Andrzejem Baranowskim, który też długo przebywa w Austrii, jakiś czas się nie widziałem.

Pana pokolenie nie zapisało się w historii, tak jak kolejna generacja, na czele z Grubbą, Kucharskim, Dryszelem, Jakubowiczem i innymi.

Mam wrażenie, że mieli więcej szczęścia od nas. Ciężko było przejść drugą, trzecią rundę imprez mistrzowskich. Problemem w mojej opinii były warunki treningowe, tj. ćwiczyliśmy na stołach słabych jakości, a po przyjeździe na międzynarodowe zawody nie czuliśmy piłki. Tam mieliśmy do czynienia z profesjonalnymi stołami, a nie było czasu, by się do nich "zaaklimatyzować". Kiedyś grałem ze świetnym Johanssonem i nawet prowadziłem 20:18 w piątym secie. Niestety nie utrzymałem korzystnego wyniku.

Najważniejszy mecz w ojczyźnie?

Wracam wspomnieniami do spotkania z Holandią o wejście do 1. ligi europejskiej. Byliśmy po dobrym zgrupowaniu, mocno naładowani tym bardziej, że do hali w Łodzi przyszło 3 tys. kibiców. Przy stanie 4:4 to ja walczyłem o końcowe zwycięstwo. Zaczynamy pojedynek, Holender zaskoczył mnie skrótem, a ja biegnąc do piłki zawadziłem rakietką o krawędź stołu i ją złamałem. Wszyscy złapali się za głowy, martwiąc się, że już po meczu. Na szczęście Staszek pożyczył mi swoją i pożyczonym sprzętem wygrałem.

Brat mówi o panu, że był jego pingpongowym wzorem.

Graliśmy razem od małego, początkowo na domowym stole kuchennym. Nie lubiłem meczów z młodszym Staszkiem, bo to jednak ja zdecydowanie częściej przegrywałem. Więc byłem takim wzorem, którego brat ogrywał.

Podobno rzadko graliście w deblu ze względu na rodzinną "mieszanką wybuchową", pan był wybuchowy, brat spokojny.

Staszek też się denerwował, ale to umiejętnie ukrywał. A jak mi nie wyszło zagranie, to okazywałem złość. Ale i tak byli gorsi ode mnie, rzucający rakietkami. Zresztą każdy inaczej postrzega słowo "nerwowy". Kilka razy mi przypadła rola grającego ostatni pojedynek o drużynowe mistrzostwo Austrii. Gdybym były taki mocny emocjonalny, to w sytuacjach stresowych nie radziłbym sobie, a było odwrotnie.

W lidze austriackiej przez sezon grał też Grubba.

Wtedy się z nim nie spotkałem, ale zagraliśmy przeciwko sobie europejskich pucharach, kiedy był już w Grenzau. Kończyłem karierę, Andrzej był na fali wznoszącej i zwyciężył.

Przeczytaj także:
Polki na podium mistrzostw Europy
Li Qian, czyli Grubba w spódnicy

Komentarze (0)