Redakcja PZTS: Aż 28 lat, od 1980 do 2008 roku, nasz żeński ping-pong czekał na medal mistrzostw Europy, konkretnie w grze deblowej. W połowie tego odcinka czasu o podium walczyła pani wspólnie z Szatko-Nowak.
Alina Mikijaniec: To były ME w 1994 roku w Birmingham. Nie miałam stałej partnerki do tej konkurencji, a że do kadry narodowej wróciła Jola Szatko-Nowak, to postanowiono stworzyć mieszankę młodej z doświadczoną. Czternaście lat wcześniej Jolanta wywalczyła brąz w duecie z Małgorzatą Urbańską. Niewiele zabrakło, aby ze mną ponownie stanęła na najniższym stopniu podium.
Jak układał się turniej w Anglii?
Wygrałyśmy m.in. z rywalkami z Izraela 2:0 i Belgii 2:1. W ćwierćfinale trafiłyśmy na mało znane, młode Francuzki Sylvie Plaisant i Anne Boileau. Czułyśmy, że to ogromna szansa, a z drugiej strony sporo było stresu. W tamtych czasach kupowano bilety lotnicze w ciemno, a że była Wielkanoc to Szatko-Nowak miała wcześniej zaplanowany powrót. Trwały debaty, czy ma zostać, czy wraca i odpuszczamy mecz. Dziś związek zarządzany jest profesjonalnie, szkoda, że kiedyś nie było tak pięknie. Przegrałyśmy sromotnie 14:21, 16:21. Żałuję do dziś, bo medal był na wyciągnięcie ręki. A tak dopiero w 2008 roku po brąz sięgnęły Natalia Partyka i Xu Jie.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: zatańczyli przed... selekcjonerem. I ten komentarz!
Często zdarzało się, że ważne zawody odbywały się w czasie świąt wielkanocnych?
Niestety, takiego mieliśmy pecha, że to była niemal tradycja. Termin niekorzystny, przecież każdy ma rodzinę i chciałby ten czas spędzić w domu. I chodziło nie tylko o nas, ale też innych Europejczyków. U mnie może było ciut inaczej, bo jestem wolnym strzelcem, sport pochłonął całe moje życie.
Z Szatko-Nowak tworzyłyście zgrany debel?
Skądże, to był nasz pierwszy wspólny występ. Wróciła do kadry narodowej, aby wzmocnić ją w zawodach drużynowych. Przy okazji spróbowano z naszym deblem, chociaż raczej mało kto w nas wierzył. Tymczasem okazało się, że razem możemy góry przenosić. To była krótkotrwała współpraca, bo Jola definitywnie zakończyła karierę, a na kolejnych ME w Bratysławie w 1996 roku grałam z Austriaczką Martiną Rabl. Takie przypadkowe zestawienie, i jedna, i druga nie miała partnerki. Takie pary w deblu i mikście zdarzają się do dziś.
Najważniejsze międzynarodowe zwycięstwa w pani karierze?
Zdarzało się, że pokonałam kogoś znanego i utytułowanego w MŚ i ME, ale najważniejsza była wygrana w zawodach Grand Prix dawnej Jugosławii. Drabinki ustawiano pod faworytki, więc miejscowa tenisistka stołowa, pochodząca z Chorwacji Jasna Fazlić wylosowała Polkę Mikijaniec. Fazlić, brązowa medalistka igrzysk olimpijskich w Seulu w deblu, była faworytką i miała "autostradę" do finału. Niespodziewanie to ja triumfowałam 3:2 i na przewagi, a ostatecznie dotarłam aż do półfinału. A mogło być jeszcze lepiej. Przegrałam 2:3. Walczyłam do tego stopnia, że pojawił się krwotok z nosa. Dużo trenowałam, pewnie byłam przetrenowana, przemęczona. Na przykład z chińskimi pingpongistkami wygrywałam i w turniejach, i lidze niemieckiej.
Grała pani zarówno w KTS Tarnobrzeg, jak i TTC Berlin. Pingpongowe potęgi.
W latach 90. XX wieku to także były europejskie marki z dużym potencjałem. W Tarnobrzegu bardzo dobrze mi się współpracowało z chiński trenerem Miao, ojcem zawodniczki, która dla Polski zdobyła 3 złote medale ME kadetów. Z kolei w Berlinie grałam na tzw. dojazd. Trenowałam w Bielsku-Białej, pracowałam jako nauczycielka trenera tenisa stołowego w Szczyrku, a w Niemczech rozrywałam mecze. Zazwyczaj spisywałam się bardzo dobrze. To był ciężki czas, sporo podróży, jednak było warto. Dostałem też propozycję od innego niemieckiego klubu spod holenderskiej granicy, ale mnie przerażała odległość i samotność.
Na jakim poziomie organizacyjno-sportowym były ówczesne topowe drużyny?
W Tarnobrzegu mieliśmy dobre warunki treningowe, a Berlin wyróżniała profesjonalna opieka medyczna. Kogoś coś zabolało, gdzieś ukłuło, a zaraz organizowali na miejscu prześwietlenie, analizę wyniku i wszystko było jasne. Poza tym zobaczyłam, jak ważna jest rola psychologa. Owszem, z dziewczynami w kadrze rozmawiałyśmy na każdy temat, wspierałyśmy się na tyle, ile potrafiłyśmy, ale fachowe spojrzenie to coś innego.
W pani życiorysie sportowym jest także liga węgierska.
Ktoś o tym jeszcze pamięta? Miałam 17-18 lat, kiedy wyjechałam z Burzy Wrocław w ramach wymiany partnerskiej do Miszkolca. Z Wrocławia to około 600 km. Zabrałam do torby trochę książek do języków niemieckiego oraz węgierskiego i udałam się w nieznane. Trafiłam do bardzo mocnej ligi, w której grało się mecze pięć na pięć. Sporo grania ze świetnymi zawodniczkami, zebrałam wiele doświadczenia.
W pierwszej połowie lat 90. o sile Biało-Czerwonych stanowiła pani, Anna Januszyk, Agnieszka Gieraga, Jolanta Langosz…
Dodałabym jeszcze m.in. Dorotę Djaczyńską i Paulinę Narkiewicz. Super grupa, super dziewczyny, które oddałyby serce za tenis stołowy. Miałyśmy potencjał na dużo lepsze wyniki na arenie kontynentalnej i światowej. Czasu się cofnie, tak jak wspomniałam, to była faza początkowa zmian w naszym ping-pongu. Indywidualnie zdobywałam tytuły mistrzyni Polski w singlu oraz deblu z Anią Januszyk, lecz i to nie zawsze przekonywało trenerów.
W różnych publikacjach pojawia się Burza jako pani macierzysty klub.
To po części prawda, gdyż zaczynałam w zespole szkolnym MOS Wrocław prowadzonym przez Katarzynę Wlazło. Życie zmusiło ją do wyjazdu do pracy do Niemiec, dlatego trafiłam do klubu Burza, w którym moim szkoleniowcem był Zdzisław Tolksdorf, do dziś trener KU AZS UE, mistrzyń kraju z 2022 roku.
Czym się wyróżniała przy stole Alina Mikijaniec?
Atak z forhendu, top spin i serwis były moimi największymi atutami. I walczyłam zawsze do ostatniej piłki. Muszę wspomnieć też o pracy nóg. To była przewaga nad rywalkami. Mówiło się o mnie także, że jestem charyzmatyczną pingpongistką.
Jeszcze w 2005 roku zagrała pani w finale MP w mikście wspólnie ze Zbigniewem Kaczmarkiem. Przegraliście 1:3 z parą Wang Zeng Yi/Xu Jie.
Grałam wtedy w barwach IKTS Inowrocław, klubie, który nigdy mnie nie zawiódł. A mam na myślę trenerkę Aliną Bogdaniuk. Do dziś jesteśmy w kontakcie i co roku zgadzam się, aby zgłaszano mnie do rozgrywek. Ostatnio grałam w lidze chyba przed pandemią, najpierw zagrałam z mężczyznami, a potem pomogłam dziewczynom w barażach. Na co dzień mam możliwość poodbijać we Wrocławiu, albo u trenera Tolksdorfa, albo u siebie, tj. w podstawówce numer 8 z oddziałami integracyjnymi.
Na koniec trochę żartobliwych wspomnień, bo jak dziś oceniać fakt, że 1-ligową sekcję LKS Ogrodnik Bielsko-Biała, która przyjęła nazwę Karpatia, sponsorowała… wytwórnia wódek gatunkowych.
Cóż, tak było, chociaż żadnego alkoholu nie otrzymywałyśmy od sponsora. Polmos opłacał m.in. nasze wyjazdy na zagraniczne zawody. Pamiętam, że grałyśmy w koszulkach z nadrukiem tej firmy oraz nazwiskami znanych aktorów Pazury i Lubaszenki.
Czytaj także:
- Polscy studenci zdominowali mistrzostwa Europy
- Miłosz Redzimski faworytem Mistrzostw Europy