Spór o wysokość siateczki

Siatka w ping-pongu ma wysokość 15,25 cm. Dawno temu Marek Rzemek postulował podwyższenie o 2 centymetry. Była także zagraniczna propozycja zakładania na stole... dwóch siateczek.

JF
Marek Rzemek Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Marek Rzemek
Redakcja PZTS: Dlaczego tak bardzo zależało panu na wyższej siateczce?

Marek Rzemek (wieloletni szef wyszkolenia PZTS): Głównym celem było spowolnienie gry, która stałaby się tym samym czytelniejsza dla kibiców. Zbyt mało jest akcji trwających więcej niż cztery odbicia. Gdybyśmy podwyższyli siatkę, piłeczka leciałaby innym łukiem i byłaby łatwiejsza do odegrania. Pisałem jako przedstawiciel Polskiego Związku Tenisa Stołowego do władz światowej federacji, sprawa była poruszana na kongresie ITTF, ale przeciwni byli mający mnóstwo do powiedzenia Chińczycy.

O co chodziło z dwoma siateczkami?

Każdy kraj mógł zgłosić jakąś propozycję zmian w przepisach, a chyba Jugosłowianie próbowali przeforsować stoły z siatkami po obu stronach. Jak to miało wyglądać? Otóż rozsuwało się połówki na pół metra, a na końcu każdej zakładało siatkę. Trzeba było zagrać mocniejszą piłkę na drugą stronę, by nie znalazła się w pustej strefie. Próbowaliśmy tego w Polsce, nawet nieźle wychodziło, wymiany były dłuższe, jednak i ten pomysł przepadł.

Ponad 20 lat temu skrócono sety z 21 do 11 punktów, a czasem - w Lidze Mistrzów i wkrótce w Lotto Superlidze - piąte partie będą rozgrywane do 6 pkt.

Większa liczba zaciętych, wyrównanych końcówek to pozytywna zmiana w tenisie stołowym. Mnie podoba się też ping-pong, czyli rywalizacja rakietkami bez profesjonalnych okładzin. Walka jest dłuższa również dlatego, że piłce nie jest nadawana zbyt duża rotacja.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: co oni wymyślili?! Zobacz, co robią ci koszykarze

Poświęcił pan całe życie zawodowe tenisowi stołowemu, a tymczasem zapowiadał się na obiecującego piłkarza.

Pierwszy raz zobaczyłem chłopaków grających w tenisa stołowego pod koniec lat 50. na Pradze Północ. Nowy sport mi się spodobał, był dynamiczny, atrakcyjny, ale z kolei ja byłem za niski. Kiedy miałem 11 lat przyjęto mnie do piłkarskiej sekcji warszawskiej Polonii i całkiem dobrze sobie radziłem w zespole trampkarzy U-13. Niestety, miałem pecha. Podczas jednego z treningów złamałem rękę i długo pauzowałem. A dzień po zdjęciu gipsu, jadąc tramwajem ktoś mnie popchnął, upadłem na tę samą dłoń, kość znów strzeliła i historia się powtórzyła. Lekarz zalecił żebym zmienił dyscyplinę na mniej kontaktową. I cóż, posłuchałem i udałem się do Drukarza. Sekcja pingpongowa klubu z Parku Skaryszewskiego nie przetrwała długo, więc musiałem dalej szukać i tak oto znalazłem się w Polonii na Foksal.

Jak pan sobie radził?

Spektakularnych sukcesów nie odniosłem, ale trochę pograłem na drugim poziomie ligowym. Bilans miałem przyzwoity, wygrywałem średnio co drugi pojedynek. Nobilitacją i przyjemnością były wspólne występy z Romanem Kowalskim, mistrzem Polski i późniejszym trenerem reprezentacji.

Najważniejszym osiągnięciem był brązowy medal drużynowych MP juniorów w 1968 roku w barwach "Czarnych Koszul" z nieżyjącym już Zbyszkiem Wronieckim oraz Adamem Romaniukiem, dziś doktorem filozofii. W meczu o półfinał sensacyjnie pokonałem rywala z Radomia, zawiodłem w półfinale z Włocławkiem, przegrywając trzy gry, zaś dołożyłem cegiełkę do wygranej o 3. miejsce.

Kto był waszym trenerem?

Pojechaliśmy sami do Poznania. Klub potraktował wyjazd na MPJ po macoszemu, na zasadzie: dacie sobie radę, nic nie wygracie. Na miejscu okazało się, że jest także kłopot z rezerwacją hotelu. Nie było pełnej opłaty i musieliśmy dołożyć się, a niewiele zostało nam na kilkudniowe funkcjonowanie.

Przytoczona historia sprawiła, że postanowił pan zostać trenerem i pomagać młodzieży?

Wiedziałem, że mój talent ma pewne ograniczenia i wielkim pingpongistą nie zostaną. Ale chciałem zostać przy tym sporcie. Wybrałem studia na AWF w Białej Podlaskiej, gdzie zdobyłem tytuł magistra wychowania fizycznego, a potem uzyskałem stopień instruktora. To było zbyt mało na moje ambicje. Dzięki pomocy wspaniałej, nieocenionej Barbary Kowalskiej skierowano mnie na roczne studia w Poznaniu. Mając w kieszeni tytuł trenera II klasy udałem się z 10-osobową grupą Polaków na studia do... Bratysławy. Jeździliśmy tam przez 3 lata, słuchając wykładów czeskich i słowackich trenerów. Bariery językowej nie było, doskonale się rozumieliśmy. Kierownikiem naszej ekipy była Basia Kowalska, szefowa wyszkolenia w PZTS, gdzie już pracowałem. Wśród studentów byli: Barbara Kowalska, Ryszard Kulczycki, Wojciech Butrym, Zdzisław Derdoń, Kazimierz Malinowski, Zygmunt Kulasek, Wiesław Białkowski, Ryszard Pluciński, Henryk Śpiewok i ja.

Pracował pan w PZTS, z małymi przerwami, ponad 30 lat. Między innymi jako trener kadry narodowej kobiet w latach 1982-1985.

Byłem młodym, 30-letnim szkoleniowcem, który współpracował m.in. z Jolantą Szatko-Nowak, Ewą Brzezińską, Ewą Poźniak, Katarzyną Calińską-Tomaszewską, Jadwigą Kawałek-Szymanelis. Próbowałem zwiększyć akcent przygotowania siłowego, ale spotykałem się z oporem trenerów klubowych. Zawodniczki niestety nie wytrzymywały długich akcji.

Generalnie nasza praca nie odbiegała od innych krajów europejskich. Nie byłem zwolennikiem wyjazdów do Azji, co nie przysparzało mi sympatyków. Uważałem, że zamiast tracić mnóstwo dni na aklimatyzację w Chinach, pieniądze na samoloty i pobyt w dobrych, ale piekielnie drogich warunkach, bo inny nie miałby sensu, lepiej zostać na kontynencie i ściągać na zgrupowania zawodniczki z uchwytem piórkowym, obrończynię itd.

W jakich okolicznościach został pan kierownikiem wyszkolenia?

W 1988 roku, a więc świetnych czasach naszego ping-ponga, Janusz Kusiński zwrócił się do mnie z pytaniem, czy nie zastąpiłbym go w tej roli? Dostał ofertę pracy poza Polską, a - jak mówił – warunkiem wyjazdu było znalezienie godnego następcy. Nie odmówiłem. Oczywiście z pracy trenerskiej nie zrezygnowałem, w 1993 roku Jurek Grycan złapał kontuzję, a ja prowadziłem kadrę męską podczas seniorskich MŚ w Geoteborgu.

Czym się pan obecnie zajmuje?

Jestem emerytem, mam sporo wolnego czasu, którzy wykorzystuję np. przy organizacji kursów dla trenerów. Prezes PZTS Dariusz Szumacher doceniając moją pracę i wiedzę zaproponował mi udział w pracach komisji egzaminacyjnej. Tak więc jestem w gotowości.

Niedawno przyznano panu honorowe członkostwo w PZTS.

To bardzo przyjemne wydarzenie w życiu. Trochę sił i serca zostawiłem tenisowi stołowemu, dlatego ucieszyłem się z tego wyróżnienia. Pamięta mnie i Dariusz Szumacher, i kronikarz naszej dyscypliny Wiesław Pięta.

Przeczytaj także:
Nazwisko Błaszczyk zobowiązuje
Siostry Węgrzyn ćwierćfinalistkami Uniwersjady

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×