W czwartek wieści o wykryciu trimetazydyny (TMZ) u Igi Świątek wstrząsnęły światem tenisa. W organizmie Polki były obecne śladowe ilości tej substancji, bo zaledwie 0,05 ng/ml (50 pg/ml). Zawodniczka została zawieszona na miesiąc, ale dostała czas na wyjaśnienie sprawy.
Polka pauzowała między 12 września, a 4 października. Zrezygnowała z turniejów w Azji, aż w końcu cofnięto jej zawieszenie. Mogła wystąpić w turnieju WTA Finals oraz Pucharze Billie Jean King. W grudniu odbędzie ostatnie osiem dni kary.
Liderkę rankingu WTA spotkało jednak inne traktowanie niż w podobnej sprawie Jannika Sinnera. W jego przypadku wykryto clostebol, który znalazł się w organizmie Włocha przypadkiem, za sprawą fizjoterapeuty, który stosował na swoje rany spray zawierający niedozwolony środek, a później masował zawodnika. Włoch jednak nie był zawieszony ani na moment.
ZOBACZ WIDEO: Aż trudno uwierzyć, że ma 41 lat. Była gwiazda wciąż w formie
Jak podaje "Punto de Break" Jannik Sinner od razu udowodnił, skąd pochodziła substancja. Informację o tym przekazał tego samego dnia. Tymczasem w wypadku Igi Świątek zajęło kilkanaście dni - od 12 września do 4 października, by udokumentować, jak trimetazydyna dostała się do jej organizmu.
Portal podaje, że według ITIA doszło do zaniedbania ze strony Polki. Melatonina pochodziła bowiem ze źródła, które nie było w stu procentach wiarygodne.
Warto zaznaczyć, że Świątek przyznała się do błędu i zaakceptowała karę. Z kolei Sinner, mimo podejrzeń, nie został formalnie oskarżony, co pozwoliło mu uniknąć zawieszenia.
Decyzje w sprawach dopingowych często budzą kontrowersje, jednak w przypadku Świątek i Sinnera różnice w dowodach były decydujące. To pokazuje, jak istotne jest dokładne badanie każdego przypadku, zanim zostaną podjęte ostateczne decyzje.