Anna Niemiec: Subiektywne podsumowanie wielkoszlemowego turnieju w Melbourne

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Australian Open to zdecydowanie mój ulubiony turniej wielkoszlemowy. Panuje tam wspaniała, niepowtarzalna atmosfera. Podczas gdy u nas jest zimno i ciemno, tam jest środek lata, dzięki czemu nawet w Polsce można poczuć namiastkę australijskiego słońca. Publiczność, jak powiedział sam Novak Đoković, jest wyjątkowo międzykulturowa.

W tym artykule dowiesz się o:

Jest to widownia nie tylko najbardziej kolorowa, ale również najbardziej żywiołowo reagująca. W przeciwieństwie do publiczności podczas np. Roland Garros są to reakcje w 90% radosne i pozytywne. Jak przyznają sami tenisiści, nigdzie nie dostają takiego wsparcia, dodatkowej energii od widzów jak w Melbourne Park. Za to zawodnicy, w ramach "rewanżu", nie bacząc na niemiłosierny upał dają z siebie wszystko i raz po raz zapewniają oglądającym niesamowite widowisko.

To wszystko sprawia, że kibice, również ja, co roku w styczniu przez dwa tygodnie zarywają noce. Podczas tegorocznego turnieju u mężczyzn utrzymał się status quo. "Wielka czwórka" cały czas jest poza zasięgiem reszty zawodników. Turniej rozpoczął się praktycznie od półfinałów. Można by powiedzieć, że tam również wszystko potoczyło się zgodnie z przewidywaniami, tzn. Rafael Nadal znowu okazał się lepszy od Rogera Federera, a Novak Đoković po raz kolejny pokonał Hiszpana.

Na papierze niby bez niespodzianek, ale na korcie na pewno nie było nudno. Najpierw kolejny pojedynek pomiędzy Rafą a Rogerem, co zawsze jest tenisowym świętem. Jednak dla mnie dużo ciekawszy, nie wiem jak to możliwe, okazał się drugi półfinał, a to za sprawą Andy’ego Murraya. Muszę się przyznać, że nigdy nie lubiłam Szkota. Jeśli oglądałam jego mecze, to zawsze trzymałam stronę jego rywala. Murray na korcie wydawał się antypatyczny, a w dodatku jego styl gry nie porywał. W ważnych pojedynkach przeciwko najlepszym na ogół był tłem. W pojedynku przeciwko Novakowi zobaczyłam zupełnie odmienionego tenisistę. Nie wiem jak duża zasługa w tym nowego trenera, Ivana Lendla, ale podejrzewam, że spora. Andy przez większość meczu był stroną dominującą. Dużo atakował, kreował grę i walczył jak lew do samego końca. Nie myślałam, że kiedykolwiek to powiem, ale parę razy wymknęło mi się nawet "Dawaj Andy!". Jestem pewna, że Szkot tego dnia zdobył co najmniej kilku nowych fanów.

Tego, co działo się w finale, chyba nikt się nie spodziewał. Był to najdłuższy, najlepszy, najbardziej emocjonujący, najbardziej wyczerpujący pojedynek finałowy w historii Australian Open. Tych "naj" było naprawdę dużo. Ciężko go opisać nie popadając w banał. Jeszcze długo różni ludzie będą o nim mówić i pisać, analizować go na wszystkie sposoby. Mnie to przerasta, więc przyznam tylko, że dla mnie wygrał tenis przede wszystkim. Zarówno Novaka, jak i Rafaela darzę sympatią, ale żadnego na tyle dużą, żeby w jakiś zdecydowany sposób bardziej mu kibicować. Po prostu podziwiałam obu zawodników. Po meczu cieszyłam się razem z Đokoviciem i współczułam Nadalowi. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby zawodnicy nie mogli ustać na ceremonii wręczenia nagród. To było niesamowite i straszne jednocześnie. Mój znajomy z Serbii stwierdził, że Novak Đoković nie jest supermanem, to tylko zwykły Serb. Jakoś nie chce mi się w to wierzyć.

Można lubić jednego lub drugiego, cieszmy się jednak z tego, że tenis tego dnia był na ustach wszystkich. Finał kobiet nie był nawet w połowie tak porywający jak decydujący mecz mężczyzn. Za to sporo działo się we wcześniejszych fazach turnieju. Największą niespodzianką na pewno była porażka Sereny Williams. Zdziwiła może nie sama przegrana, ale przede wszystkim jej rozmiar. Nie do końca wiadomo jak duży wpływ na jej postawę miała kontuzja z Brisbane, a ile prawdy było w stwierdzeniu Sereny, że tenis nie sprawia jej już przyjemności. Młodsza z sióstr Williams może nie lubi się męczyć, ale przecież jeszcze bardziej nienawidzi przegrywać. Karolina Woźniacka przegrała w ćwierćfinale z Kim Clijsters, przez co straciła pozycję liderki rankingu. Paradoksalnie ta sytuacja może jej pomóc. Spadnie z niej presja liderki bez zwycięstwa w Wielkim Szlemie, już nikt na każdym kroku nie będzie jej o tym przypominał. Powinny skończyć się pytania, kiedy w końcu wygra jakąś wielką imprezę. Teraz będzie mogła się spokojnie skupić na poprawie swojej gry. Bez presji, na większym luzie, być może największy sukces osiągnie nie będąc numerem jeden.

Petra Kvitová już kilkukrotnie była bardzo blisko zdetronizowania Woźniackiej. W otwartych mistrzostwach Australii również miała na to szansę, którą zaprzepaściła przegrywając w półfinale z Marią Szarapową. Miała w tym meczu swoje okazje, ale nie potrafiła ich wykorzystać. Mam wrażenie, że Czeszka zaczyna powoli odczuwać presję faworytki i w tym pojedynku nie do końca sobie z nią poradziła. Już nie jest pretendentką, czarnym koniem imprezy. Teraz to na nią stawiają kibice i eksperci. Zobaczymy jak poradzi sobie z tą sytuacją w następnych turniejach. Wiktoria Azarenka już od pewnego czasu wysyłała sygnały, że ma potencjał na wygrywanie imprez wielkoszlemowych. Do tej pory jednak zawsze czegoś brakowało: a to wytrzymałości fizycznej, a to odporności psychicznej lub szczęścia. Tym razem wszystko "zagrało" i "Wika" całkowicie zasłużenie mogła cieszyć się z wygranej. Na mnie największe wrażenie zrobiła jej odporność psychiczna. Zarówno na przestrzeni całego turnieju, jak i w finale. Poza początkiem, to Azarenka wyglądała na tą, która częściej miała możliwość toczenia pojedynków o tak wysoką stawkę. Maria wyglądała przy niej na debiutantkę. Ciężko jednak stwierdzić czy to zwycięstwo zapowiada dłuższą dominację Białorusinki. W końcu jest to piąta nowa zwyciężczyni turnieju wielkoszlemowego. Wydaje się, że ma szansę na to, żeby być bardziej dominującą liderką niż jej poprzedniczka, ale póki co, u kobiet o status quo nie ma mowy.

Jak na tym tle wypadła Agnieszka Radwańska? Według mnie całkiem nieźle. Co prawda wszyscy mieli chrapkę na jej pierwszy wielkoszlemowy półfinał, ale o rozczarowaniu nie ma mowy. Isia przegrała dopiero z późniejszą zwyciężczynią (tak samo jak w zeszłym roku) i jako jedyna, oprócz Kim Clijsters, urwała jej seta. Ujmy to na pewno nie przyniosło. Cieszy, że po doskonałej końcówce zeszłego sezonu utrzymała formę i dobrze rozpoczęła następny. W tym roku jak na razie przegrywała tylko z Azarenką i awansowała na najwyższe miejsce w karierze. To dobry prognostyk przed dalszą częścią sezonu.

Poza sprawami czysto sportowymi podczas tegorocznego Australian Open dyskutowano również o innych rzeczach. Po raz kolejny powrócił temat zbyt głośnych okrzyków wydawanych przez niektóre zawodniczki oraz wyrównywania zarobków w turniejach kobiecych i męskich. W pierwszej kwestii jestem w stanie zgodzić się z argumentami krytyków, że tak głośne okrzyki nie są niezbędne do gry w tenisa. Szczególnie, że obie finalistki podczas treningów zachowują się dużo ciszej niż podczas meczów. Chociaż z drugiej strony już wszyscy chyba się przyzwyczaili do tego, że jak gra Maria Szarapowa to na korcie nie może być cicho. Po tym, co zaserwowali nam panowie w finale, ponownie podniosły się głosy, że równe wynagrodzenie kobiet i mężczyzn to skandal. To prawda, że Rafa zapracował na swoje wynagrodzenie dużo ciężej niż Masza. Jednak nie można tej kwestii rozpatrywać na podstawie jednego finału. W turnieju kobiet we wcześniejszych fazach było wiele ciekawych pojedynków, chociażby Clijsters kontra Na. Kobiety również potrafią dawać z siebie wszystko na korcie. Wszyscy chyba pamiętają Karolinę Woźniacką podczas Mistrzostw WTA w Dausze, kiedy pomimo skurczów łapiących ją na całym ciele, nie tylko dograła mecz, ale również pokonała przeciwniczkę. Czy chociażby mecz Isi w Stambule przeciwko Wierze Zwonariowej.

Kobiety dostają tyle samo pieniędzy, co mężczyźni, bo ktoś chce tyle im dać. A sponsorzy się na to decydują, bo wielu ludzi chce oglądać kobiecy tenis. Wiadomo, że pomiędzy tenisem męskim a kobiecym jest różnica. Różnic pomiędzy siłą, wytrzymałością, szybkością nie da się przeskoczyć. Na szczęście w tenisie nie wszystko zależy od tego, co pokazuje przykład Agnieszki Radwańskiej.

Źródło artykułu: