Krzysztof Straszak: Król Nalbandian, więcej róży jak ciernia

Uważany za dżentelmena Henman został wykluczony z Wimbledonu za uderzenie dziewczynki do podawania piłek. Wykroczenia Nalbandiana, na korcie o wiele bardziej ognistego, też nic nie usprawiedliwia.

Krzysztof Straszak
Krzysztof Straszak

Nie jestem jednak przekonany, czy w sądzie nad Davidem Nalbandianem powinien przeważyć dochodzący z jego ojczyzny głos, że jednym kopnięciem zamazał on wartościowe dokonania swojego talentu.

W finale turnieju w Queen's Clubie, w Londynie, Nalbandian w przypływie furii kopnął tabliczkę reklamową, a z nią sędziego liniowego, kalecząc mu lewy piszczel. Mecz został zakończony dyskwalifikacją Argentyńczyka; zwycięstwo przyznano Marinowi Čiliciowi.

Nalbandianowi nie zostanie odebrany występ ani w Wimbledonie, ani w igrzyskach olimpijskich. Tenisistę zaprosiła jednak na przesłuchanie policja. - Wyżyłem się na liniowym, który - biedny - niczym nie zawinił - kajał się Nalbandian. Z poszkodowanym rozmawiał tylko zaraz po zdarzeniu. Potem dowiedział się od lekarzy, że Andrew McDougall ma się dobrze: nie trzeba było zakładać mu szwów.

Więcej róży jak ciernia

Występek w Londynie wpisze się w karierę Nalbandiana tak, jak wszystkie jego emocjonalne uniesienia - choć lwia część z nich to dla niego i dla całego argentyńskiego tenisa tylko powód do dumy.

W jego żyłach płynie krew ormiańska (po ojcu) i włoska (po matce). Choć urodził się w kraju, gdzie piłka nożna jest czymś jakby religią, to jako tenisista potrafił dorobić się statusu przysługującego w Argentynie gwiazdom futbolu. Zasłużył sobie na przydomek El Rey (hiszp. król), choć więcej od niego osiągnął Guillermo Vilas, a po tytuł wielkoszlemowy sięgnął także Del Potro.

Vilas tworzył poezję i nosił bransoletki "więźnia wojny" - w pewien sposób wojował. Nalbandian szansę, by pokazać duszę nonkonformisty zwietrzył nawet zaraz po swoim londyńskim występku (od odpowiedzialności jednak nie ucieka): dyskutował z sędzią o swojej karze, a w wypowiedzi dla mediów przypuścił atak na władze męskiego tenisa (ujawnił, że na koniec sezonu zawodnicy podpisują oświadczenie, w którym zgadzają się ze wszystkimi decyzjami ATP).

Madryt 2007: pokonał Federera, Nadala i Djokovicia

Emocjonalność tenisisty Nalbandiana stwarza wrażenie, że tenis to sztuka, w której można się zatracić.

Trans, w jaki wpadał barokowy malarz "wrzucający" na płótno orgiastyczne sceny, zapominający się w bogactwie detali, musiał chyba przypominać uczucie pojawiające się w sercu Nalbandiana, gdy wychodzi na kort reprezentować swój kraj. Może podobny ogień czuł Dickens, kiedy pisał Wielkie nadzieje.

El Rey z Cordoby stwarzał na korcie ze swojej strony atmosferę epickiego poematu zanim własną erę zainicjował "piękny" Federer, a więc zanim David Foster Wallace dał literacko wyraz swojej miłości ku temuż. Potem legendarny finał Wimbledonu (9:7 dla Nadala w decydującym secie z Rogerem), pokazał, że mecz tenisowy sam w sobie może być fascynującą opowieścią.

Nalbiemu, finaliście Wimbledonu i ekstrzeciej rakiecie świata, trzymać się przez dłuższy czas z czołówką nie pozwoliły kontuzje. Poprzestał na jednym wielkoszlemowym finale. Ale znalazł sferę, w której może czuć się niemal spełniony, a bez której nie da się zrozumieć jego tenisowego żywota: Puchar Davisa.

Dla mnie symbolem finału w Sewilli (2011) były łzy. Najpierw Nalbandian. Beczał pierwszego dnia podczas grania hymnów, mając przed sobą tłum pełnych wiary i dumy rodaków, którym on sam - wobec urazu - zagwarantować mógł niewiele, ale wiedział, jak ważne będzie ich wsparcie w grach jego kompanów.

Nikt tak jak Nalbi nie był w ostatnich latach przykładem poświęcenia się aż do bólu dla narodowej sprawy w rozgrywkach tenisowych, gdy wracał do kadry tylko na jeden mecz, wygrywał go w wielkim stylu, ale w cierpieniach, by znów pogłębić kontuzję, świadomie skracając sobie dystans do końca kariery.

Jeśli El Rey Nalbandian, mający 30 lat i nie jedną operację za sobą, nie zdobędzie już Pucharu Davisa, będę płakać razem z nim w dniu, w którym zdrowie (nie wierzę w inny powód) nie pozwoli mu rywalizować w rozgrywkach na światowym poziomie.

I kto wie, czy nie pozostanie jeszcze długo najpopularniejszym - wróć! - najbardziej kochanym tenisistą w Argentynie, tak jak Raymond Poulidor, uwielbiany nad Sekwaną Poupou, który mimo ośmiokrotnego stawania na podium Tour de France nigdy nie tylko nie wygrał wyścigu, ale nawet nie założył na siebie żółtej koszulki lidera.

"L'Équipe", chapeau

Szkoda, że tenis stał się od niedzieli nieco bardziej popularny z powodu złego uczynku. Moment furii Nalbandiana trafił na pierwsze strony angielskich dzienników: "The Guardian" i "The Daily Telegraph", gdzie zdjęcie kopiącego sędziego (no bo kopnął jednak sędziego) tenisisty sąsiaduje z uroczą brytyjską księżną Katarzyną siedzącą z dziećmi przy ognisku.

Najpoczytniejszy dziennik sportowy Europy, "La Gazzetta dello Sport", także umieścił informację o Nalbandianie na okładce.

Czapki z głów przed tytułem sportowym na naszym kontynencie najpoważniejszym - paryską "L'Équipe", która z afery w Queen's Clubie nie tylko nie zrobiła sensacji (zero Nalbandiana na dwóch poniedziałkowych czołówkach - właściwej i tej do "innych sportów"), ale uznała jego sprawę faktycznie dopiero za trzecią tenisową informację - po sukcesie Haasa nad Federerem i turniejowym zwycięstwie Cornet w Bad Gastein.

[Fotografia na stronie portalu: Carine06]

krzysztof.straszak@sportowefakty.pl

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×