Andy Murray, mistrz wyczekiwany

Siódmego lipca 2013 roku o godzinie 18:24 słynne wimbledońskie "wzgórze Henmana" zmieniło nazwę na "wzgórze Murraya". Na wieki.

Dawid Tarasewicz
Dawid Tarasewicz

Po 77 długich latach, dla Brytyjczyków zakończył się czas oczekiwania na nowego, rodzimego mistrza Wimbledonu. 26-letni Szkot Andrew Murray w pięknym stylu nawiązał do historii legendarnego Freda Perry'ego i dostąpił zaszczytu otrzymania najbardziej prestiżowego tenisowej nagrody z rąk Sir Edwarda Windsora - księcia Kentu.

Andy Murray, wycofując się z turnieju na kortach Rolanda Garrosa, dał wyraźny sygnał, że triumf przy Church Road to dla niego absolutny priorytet w nadchodzących miesiącach. Rozumował w sposób jak najbardziej logiczny, w obliczu najsłabszego od lat sezonu Rogera Federera i zbliżającej się paryskiej wojny na wyniszczenie pomiędzy dwójką pozostałych wielkich rywali: Rafaela Nadala i Novaka Djokovicia.

W tenisowym światku zaczęły przeważać opinie, że to może być rok Murraya, że to właśnie w ostatnią niedzielę tegorocznej edycji Mistrzostw Brytyjczycy doczekają się domowego zwycięzcy. Nastroje ostudziło losowanie, kiedy Szkotowi przydzielono do jednej połówki najwybitniejszych graczy ostatnich lat, a być może i w ogóle całej historii dyscypliny: Rogera Federera i Rafaela Nadala. Obaj w ostatnich 3 edycjach eliminowali Murraya z Wimbledonu. Życie jednak szybko przywróciło Brytyjczykom wiarę i wlało w ich serca ogromne pokłady wiary i nadziei. Popularny Rafa znalazł pogromcę w pierwszym dniu turnieju, a już w połowie pierwszego tygodnia z drabinki wypadł ten, bez którego w ostatniej dekadzie drugi tydzień Wimbledonu nie istniał - broniący tytułu Roger Federer.

Murray, niesiony przez własną publiczność, świadomy rozmiarów i ilości sensacji w turnieju, nie popełnił błędów wielkich rywali. Na każdy mecz wychodził należycie umotywowany i skoncentrowany. W ćwierćfinale napotkał jednak największą przeszkodę: Fernando Verdasco Carmona, jego kat z Melbourne z 2009 roku, rozegrał jeden z najlepszych meczów w karierze. Hiszpan błyskawicznie wygrał 2 pierwsze sety, stawiając wicelidera rankingu pod ścianą, z widmem porażki i kolejnej zmarnowanej szansy przed oczyma. Słynne tenisowe powiedzenie mówi, że żeby wygrać turniej wielkoszlemowy, trzeba po drodze ku chwale "wygrzebać się z grobu". Po przełożeniu na tenisowe realia oznacza to zwycięstwo w meczu, w którym tenisista męczy się nie tylko z bardzo groźnym tego dnia rywalem, ale także ze swoimi słabościami i beznadziejnym obrotem spraw na tablicy wyników. Innymi słowy - trzeba było zdać egzamin dojrzałości, co udaje się tylko prawdziwym tenisowym mistrzom, gotowym na wielkie wyniki na największym kortach tenisowych świata. Murray zdał ten egzamin i w bólach uratował niepowtarzalną szansę na pierwszy sukces na rodzimej ziemi.
Po 77 latach oczekiwań, Brytyjczyk uniósł w górę puchar Wimbledonu Po 77 latach oczekiwań, Brytyjczyk uniósł w górę puchar Wimbledonu
Jego półfinał z Jerzym Janowiczem był dla nas meczem szczególnym - 22-letni Łodzianin postawił opór, ale mimo wszystko reprezentant gospodarzy wygrał dosyć pewnie, zapewniając sobie kolejną szansę na wimbledoński tytuł. Przed rokiem schodził z kortu ze łzami w oczach, gdzie mimo wielkich nadziei, dostał kolejną lekcję mistrzowskiej gry w finałach wielkiego szlema od Rogera Federera. W tym roku miało być inaczej - Federera już dawno w Londynie nie było, a finałowy oponent - Novak Djoković - to najwygodniejszy z najgroźniejszych rywali w meczu o taką stawkę. To właśnie przeciwko niemu Murray otworzył swój wielkoszlemowy rachunek, lepiej znosząc trudy pięciosetowego finału na Flushing Meadows jesienią zeszłego roku. Dodatkowo Serb w piątkowe popołudnie przeszedł prawdziwą szkołę przetrwania, gdzie na najwyższą próbę wystawił go nieobliczalny Juan Martín del Potro.

Liczby, a w zasadzie siódemki, przemawiały za faworytem gospodarzy - Murray mógł zostać pierwszym od 77 lat brytyjskim mistrzem turnieju w rywalizacji Panów - mógł tego dokonać siódmego dnia siódmego miesiąca roku, a na dodatek ostatnia brytyjska mistrzyni turnieju wygrała Wimbledon w 1977 roku. Szkot wczoraj zagrał w swoim siódmym wielkoszlemowym finale.

Sam pojedynek finałowy nie był wielkim widowiskiem - zarówno Novak, jak i Andy są znakomici w defensywie i jednocześnie za słabi w ataku, żeby stworzyć widowisko o innej charakterystyce niż tzw. "gumowy tenis". Oczywistym więc było, że obaj będą wybierać niesamowite piłki w obronie, ale punkty wędrować będą na konto tego, który będzie tego dnia bardziej regularny i cierpliwie poczeka na błąd przeciwnika. Wczoraj takim rodzajem kortowej pewności emanował Szkot i to on po nieco ponad trzech godzinach gry, został nowym mistrzem Wimbledonu.

To nie było zwyczajne zwycięstwo w Wielkim Szlemie, to był najsolidniejszy z możliwych stempli na kartach bogatej historii brytyjskiego tenisa - Andrew Murray spełnił marzenia wszystkich rodaków, szczególnie tych, którzy rokrocznie tracili nerwy podczas kolejnych niepowodzeń swoich tenisistów. Zadziorny i niepokorny Szkot dokonał tego, co przez lata nie udało się uprzejmemu i eleganckiemu Anglikowi Timowi Henmanowi, a w latach 70. Richardowi Taylorowi (półfinalista z 1970 i 1973 roku). Książę Tim grywał tu w czterech półfinałach i za każdym razem schodził z kortu rozczarowany i bogatszy o kolejną deklarację powrotu w to miejsce za rok i podjęcia kolejnej próby zwycięstwa ku chwale Wielkiej Brytanii. W obliczu wczorajszych wydarzeń trudno o przesadę w stwierdzeniu, że osławione "wzgórze Henmana", gdzie przez ponad dekadę sympatycy tenisa przeżywali występy Tima, od wczoraj nosi nazwę "wzgórza Murraya" - pierwszego od 77 lat rodzimego króla londyńskich trawników. Tenisista z Dunblane jest niepokonany na trawie od 18 gier: po porażce w ubiegłorocznym finale tego turnieju, sięgał kolejno po olimpijskie złoto, tytuł na sąsiednich kortach Queen's Clubu i wreszcie - po upragnioną singlową koronę w męskich Mistrzostwach na gruncie Świątyni Tenisa.

Ostatnia piłka pojedynku - Novak Djoković umieszcza swój bekhend w górnych oczkach siatki, Andy Murray oszołomiony rzuca rakietę, maszeruje w euforii w stronę trybun, jego partnerka życiowa, Kim Sears, zdaje się być w szoku, a twarz Judy Murray - matki tenisisty - zalewa się łzami szczęścia. Wiecznie niewzruszony Ivan Lendl wysyła wszystkim znak ulgi i pewnego rodzaju spełnienia. Jako tenisista, podobnie jak podopieczny, częściej finały wielkoszlemowe przegrywał niż wygrywał. W odróżnieniu od Andy'ego, na Wimbledonie nie wygrał nigdy, mimo, iż marzył o tym wyjątkowo mocno. Zdaje się, że wczoraj to nie on był postrzegany jako cudotwórca w obozie Murraya, ale to właśnie 26-latek z Dunblane za pomocą swoich nóg, głowy, rakiety i własnych umiejętności pomógł swojemu trenerowi zaznać choć odrobiny smaku zwycięstwa na świętych trawnikach Wimbledonu.

Dziś na Wyspach panuje euforia, a mnie rano naszła spontaniczna myśl, ilu urodzonych wczoraj w Wielkiej Brytanii chłopców otrzymało imię największego jej bohatera?

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×