Po 77 długich latach, dla Brytyjczyków zakończył się czas oczekiwania na nowego, rodzimego mistrza Wimbledonu. 26-letni Szkot Andrew Murray w pięknym stylu nawiązał do historii legendarnego Freda Perry'ego i dostąpił zaszczytu otrzymania najbardziej prestiżowego tenisowej nagrody z rąk Sir Edwarda Windsora - księcia Kentu.
Andy Murray, wycofując się z turnieju na kortach Rolanda Garrosa, dał wyraźny sygnał, że triumf przy Church Road to dla niego absolutny priorytet w nadchodzących miesiącach. Rozumował w sposób jak najbardziej logiczny, w obliczu najsłabszego od lat sezonu Rogera Federera i zbliżającej się paryskiej wojny na wyniszczenie pomiędzy dwójką pozostałych wielkich rywali: Rafaela Nadala i Novaka Djokovicia.
W tenisowym światku zaczęły przeważać opinie, że to może być rok Murraya, że to właśnie w ostatnią niedzielę tegorocznej edycji Mistrzostw Brytyjczycy doczekają się domowego zwycięzcy. Nastroje ostudziło losowanie, kiedy Szkotowi przydzielono do jednej połówki najwybitniejszych graczy ostatnich lat, a być może i w ogóle całej historii dyscypliny: Rogera Federera i Rafaela Nadala. Obaj w ostatnich 3 edycjach eliminowali Murraya z Wimbledonu. Życie jednak szybko przywróciło Brytyjczykom wiarę i wlało w ich serca ogromne pokłady wiary i nadziei. Popularny Rafa znalazł pogromcę w pierwszym dniu turnieju, a już w połowie pierwszego tygodnia z drabinki wypadł ten, bez którego w ostatniej dekadzie drugi tydzień Wimbledonu nie istniał - broniący tytułu Roger Federer.
Murray, niesiony przez własną publiczność, świadomy rozmiarów i ilości sensacji w turnieju, nie popełnił błędów wielkich rywali. Na każdy mecz wychodził należycie umotywowany i skoncentrowany. W ćwierćfinale napotkał jednak największą przeszkodę: Fernando Verdasco Carmona, jego kat z Melbourne z 2009 roku, rozegrał jeden z najlepszych meczów w karierze. Hiszpan błyskawicznie wygrał 2 pierwsze sety, stawiając wicelidera rankingu pod ścianą, z widmem porażki i kolejnej zmarnowanej szansy przed oczyma. Słynne tenisowe powiedzenie mówi, że żeby wygrać turniej wielkoszlemowy, trzeba po drodze ku chwale "wygrzebać się z grobu". Po przełożeniu na tenisowe realia oznacza to zwycięstwo w meczu, w którym tenisista męczy się nie tylko z bardzo groźnym tego dnia rywalem, ale także ze swoimi słabościami i beznadziejnym obrotem spraw na tablicy wyników. Innymi słowy - trzeba było zdać egzamin dojrzałości, co udaje się tylko prawdziwym tenisowym mistrzom, gotowym na wielkie wyniki na największym kortach tenisowych świata. Murray zdał ten egzamin i w bólach uratował niepowtarzalną szansę na pierwszy sukces na rodzimej ziemi.
Jego półfinał z Jerzym Janowiczem był dla nas meczem szczególnym - 22-letni Łodzianin postawił opór, ale mimo wszystko reprezentant gospodarzy wygrał dosyć pewnie, zapewniając sobie kolejną szansę na wimbledoński tytuł. Przed rokiem schodził z kortu ze łzami w oczach, gdzie mimo wielkich nadziei, dostał kolejną lekcję mistrzowskiej gry w finałach wielkiego szlema od Rogera Federera. W tym roku miało być inaczej - Federera już dawno w Londynie nie było, a finałowy oponent - Novak Djoković - to najwygodniejszy z najgroźniejszych rywali w meczu o taką stawkę. To właśnie przeciwko niemu Murray otworzył swój wielkoszlemowy rachunek, lepiej znosząc trudy pięciosetowego finału na Flushing Meadows jesienią zeszłego roku. Dodatkowo Serb w piątkowe popołudnie przeszedł prawdziwą szkołę przetrwania, gdzie na najwyższą próbę wystawił go nieobliczalny Juan Martín del Potro.
Liczby, a w zasadzie siódemki, przemawiały za faworytem gospodarzy - Murray mógł zostać pierwszym od 77 lat brytyjskim mistrzem turnieju w rywalizacji Panów - mógł tego dokonać siódmego dnia siódmego miesiąca roku, a na dodatek ostatnia brytyjska mistrzyni turnieju wygrała Wimbledon w 1977 roku. Szkot wczoraj zagrał w swoim siódmym wielkoszlemowym finale.
Sam pojedynek finałowy nie był wielkim widowiskiem - zarówno Novak, jak i Andy są znakomici w defensywie i jednocześnie za słabi w ataku, żeby stworzyć widowisko o innej charakterystyce niż tzw. "gumowy tenis". Oczywistym więc było, że obaj będą wybierać niesamowite piłki w obronie, ale punkty wędrować będą na konto tego, który będzie tego dnia bardziej regularny i cierpliwie poczeka na błąd przeciwnika. Wczoraj takim rodzajem kortowej pewności emanował Szkot i to on po nieco ponad trzech godzinach gry, został nowym mistrzem Wimbledonu.
To nie było zwyczajne zwycięstwo w Wielkim Szlemie, to był najsolidniejszy z możliwych stempli na kartach bogatej historii brytyjskiego tenisa - Andrew Murray spełnił marzenia wszystkich rodaków, szczególnie tych, którzy rokrocznie tracili nerwy podczas kolejnych niepowodzeń swoich tenisistów. Zadziorny i niepokorny Szkot dokonał tego, co przez lata nie udało się uprzejmemu i eleganckiemu Anglikowi Timowi Henmanowi, a w latach 70. Richardowi Taylorowi (półfinalista z 1970 i 1973 roku). Książę Tim grywał tu w czterech półfinałach i za każdym razem schodził z kortu rozczarowany i bogatszy o kolejną deklarację powrotu w to miejsce za rok i podjęcia kolejnej próby zwycięstwa ku chwale Wielkiej Brytanii. W obliczu wczorajszych wydarzeń trudno o przesadę w stwierdzeniu, że osławione "wzgórze Henmana", gdzie przez ponad dekadę sympatycy tenisa przeżywali występy Tima, od wczoraj nosi nazwę "wzgórza Murraya" - pierwszego od 77 lat rodzimego króla londyńskich trawników. Tenisista z Dunblane jest niepokonany na trawie od 18 gier: po porażce w ubiegłorocznym finale tego turnieju, sięgał kolejno po olimpijskie złoto, tytuł na sąsiednich kortach Queen's Clubu i wreszcie - po upragnioną singlową koronę w męskich Mistrzostwach na gruncie Świątyni Tenisa.
Ostatnia piłka pojedynku - Novak Djoković umieszcza swój bekhend w górnych oczkach siatki, Andy Murray oszołomiony rzuca rakietę, maszeruje w euforii w stronę trybun, jego partnerka życiowa, Kim Sears, zdaje się być w szoku, a twarz Judy Murray - matki tenisisty - zalewa się łzami szczęścia. Wiecznie niewzruszony Ivan Lendl wysyła wszystkim znak ulgi i pewnego rodzaju spełnienia. Jako tenisista, podobnie jak podopieczny, częściej finały wielkoszlemowe przegrywał niż wygrywał. W odróżnieniu od Andy'ego, na Wimbledonie nie wygrał nigdy, mimo, iż marzył o tym wyjątkowo mocno. Zdaje się, że wczoraj to nie on był postrzegany jako cudotwórca w obozie Murraya, ale to właśnie 26-latek z Dunblane za pomocą swoich nóg, głowy, rakiety i własnych umiejętności pomógł swojemu trenerowi zaznać choć odrobiny smaku zwycięstwa na świętych trawnikach Wimbledonu.
Dziś na Wyspach panuje euforia, a mnie rano naszła spontaniczna myśl, ilu urodzonych wczoraj w Wielkiej Brytanii chłopców otrzymało imię największego jej bohatera?