Tokio 2020. Twórca sukcesów polskiej sztafety: Mam jeszcze siłę

PAP / Na zdjęciu: polska sztafeta 4x400 kobiet
PAP / Na zdjęciu: polska sztafeta 4x400 kobiet

Trener polskiej sztafety kobiet 4x400 m Aleksander Matusiński był pod wielkim wrażeniem postawy swoich sprinterek, które zdobyły olimpijskie srebro. - Zrobiły więcej niż mogły - przekonuje twórca wielkich sukcesów polskiej kadry.

Z Tokio - Tomasz Skrzypczyński, WP SportoweFakty

Po bieżni biegają one, ale za wszystkim stoi on. Trener Aleksander Matusiński ma gigantyczny udział w sukcesach polskiej sztafety 4x400 kobiet, która na igrzyskach olimpijskich w Tokio zdobyła upragniony medal. I choć wcześniej brały w ciemno brąz, bardzo pewnie sięgnęły po srebro, bijąc przy okazji rekord Polski (3:20,53 s)!

Gigantyczny sukces, do którego droga była niezwykle karkołomna. Mimo ogromnych problemów, jakie w tym roku dopadły niemal wszystkie nasze sprinterki, udało się zdążyć i zbudować formę na najważniejszą imprezę pięciolecia, być może nawet najważniejszą w ich życiu.

Nasz szkoleniowiec, który przecież miał ogromny udział w sensacyjnym złocie sztafety mieszanej, nie próbował nawet ukrywać, jak wiele zdrowia i nerwów kosztowały go ostatnie miesiące.

ZOBACZ WIDEO: Lekkoatletyczne medale zaprocentują w kolejnych latach? "Musimy pracować systemowo"

- Dziewczyny zdobywały medale mistrzostw świata i Europy, w hali i na otwartym stadionie, ale brakowało podium z igrzysk. Tak naprawdę mieliśmy go w głowie już od Rio de Janeiro. Już tam było to możliwe, gdyby dziewczyny uzyskały w finale taki sam czas jak w eliminacjach. To było w naszych głowach, chcieliśmy im zapewnić stałe miejsce w historii polskiego sportu, żeby poczuły się spełnione - mówi Matusiński.

Uznaje pan już swoje zawodniczki za legendy polskiej lekkoatletyki?

Aleksander Matusiński: Tak, dla mnie są legendami. To niesamowite charaktery, zawzięte, wręcz krwiożercze. W tym roku mieliśmy mnóstwo problemów, dziewczyny miały kontuzje, ale wyszły z tego obronną ręką i zostawiły serce na bieżni. Tak naprawdę, zrobiły więcej niż mogły. Brąz ich już nie zadowalał.

Starałem się im wmówić, żeby zapomniały o złotym medalu w mikście, że tego nie ma, żeby nadal były głodne. Celem głównym był przecież występ w sztafecie kobiecej.

Jak trudno podejmować decyzję o składzie, gdy ma się do dyspozycji całą grupę gotowych biegaczek?

Na pewno nie są to łatwe sytuacje. Nie raz są to decyzje kontrowersyjne, bo każda z nich chce biegać, każda marzy o medalu, a niestety nie wszystkie mogą stanąć na podium. Trzeba jednak zoptymalizować sukces.

I tak dzięki Ani Kiełbasińskiej, która świetnie pobiegła w eliminacjach, Natalia Kaczmarek mogła odpocząć na finał. Bez Ani nie byłoby tego medalu. Chciałem, żeby go zdobyły także dla niej. Jesteśmy jedną drużyną, czy wygrywamy czy przegrywamy. Taka jest moja idea.

I Natalia pobiegła w finale rewelacyjnie, na równi z rekordzistką świata na 400 m przez płotki Sydney McLaughlin.

Dla mnie Natalia jest liderką, jest w tym momencie najszybsza. Po swoim występie indywidualnym była rozeźlona, choć moim zdaniem spisała się bardzo dobrze. Dzięki jej szybkości na pierwszej zmianie, zapewniliśmy sobie komfort w przekazywaniu pałeczki na kolejnych, to nam ustawiło cały bieg. Dzięki jej poświęceniu każda następna dziewczyna miała łatwiej. Chyba nie było lepszego rozwiązania.

A jak poważnie wyglądała sytuacja z Justyną Święty-Ersetic, która chwilę przed rozpoczęciem igrzysk płakała z rozpaczy a jej start tutaj był zagrożony?

Z Justyną było bardzo trudno już od sezonu halowego. W Toruniu zdobyła srebrny medal mistrzostw Europy, pobiła rekord Polski, ale jednocześnie naderwała mięsień czworogłowy uda. Potem przypałętał się koronawirus z powikłaniami, a na sam koniec znów odezwał się mięsień. Ona nie była tutaj optymalnie przygotowana, ale dzięki determinacji i pomocy koleżanek skończyła igrzyska z dwoma medalami.

Jej brak byłby ogromnym ciosem, także mentalnym. Z nią w składzie dziewczyny czują się dużo pewniej. Ona jest gotowa biec nawet bez nogi, wnosi też mnóstwo cech wolicjonalnych, przez co wzrastają morale całej drużyny.

A czy wystawianie jej do składu wiązało się z ryzykiem pogłębienia kontuzji?

Sytuacja była skomplikowana, bo jednego dnia Justyna wykonywała trening, a drugiego już nie była w stanie. Noga nie bolała jej na siłowni czy podczas rozgrzewki, ale dopiero gdy wchodziła na szybsze bieganie i to był duży problem. Ale powoli zaczynało to wyglądać lepiej, poczułem, że da radę.

Na dodatek już w wiosce olimpijskiej lekarz kadry siatkarzy doktor Jan Sokal wykonał badanie USG, z którego wyszło, że Justyna jest już zasadzie po kontuzji i nic złego się nie stanie. Wtedy odważyliśmy się podjąć decyzję o wystawieniu jej do składu sztafety mieszanej.

Nie można nie zapytać, co dalej z panem, co dalej z karierami zawodniczek?

Nie wiem, jeszcze z nimi nie rozmawiałem. Na dzisiaj mam siłę i chęci do dalszej pracy, jestem szczęśliwym człowiekiem. Wracam do domu, znowu wyłączam telefon i jadę na wakacje. Zobaczymy, co będzie dalej.

Po dekoracji dziewczyny powtarzały, że cofają wcześniejsze deklaracje o końcu kariery.

Naprawdę? Wy wiecie więcej ode mnie. Ja chciałbym, żeby były szczęśliwe. To dla mnie najważniejsze, zaakceptuję ich każdą decyzję. Ale może powinny jeszcze potrenować, bo na tej fali mogą odnieść kolejne sukcesy. Ale to ich życie, rodzina jest najważniejsza. A ja nie chciałbym mieć ich na sumieniu.

W rozmowie udział wzięli również: Kamil Kołsut ("Rzeczpospolita") i Łukasz Jachimiak (Sport.pl)

Polskie bohaterki zmieniają decyzję! Czytaj więcej--->>>

Źródło artykułu: