Marco Simoncelli miał być następcą Valentino Rossiego w MotoGP. Sam "Doctor" traktował go jako przyjaciela, spędzał z nim sporo czasu na wspólnych treningach. Kariera młodego Włocha nie zdążyła jednak nabrać rozpędu.
"Sic" zdołał sięgnąć po tytuł mistrzowski w kategorii 250 cm3. W MotoGP dwa razy stanął na podium. Być może dzisiaj miałby na swoim koncie kilkanaście zwycięstw w królewskiej kategorii i tytuł mistrzowski na koncie. Wszystko zmieniło się jednak 23 października 2011 roku na torze Sepang w Malezji.
W trakcie drugiego okrążenia wyścigu o Grand Prix Malezji, "Sic" popełnił błąd i stracił panowanie nad motocyklem. Włoch do końca próbował utrzymać się na maszynie, przez co skierował się do wewnętrznej części toru. Zaraz za nim jechali Valentino Rossi oraz Colin Edwards. Obaj nie mieli czasu na reakcję i trafili prosto w upadającego Simoncellego. Siła uderzenia była tak duża, że Włochowi pękł kask. Doznał też rozległych obrażeń wewnętrznych. Pomimo reanimacji, nie udało się go uratować.
Rossi, na parę tygodni przed startem nowego sezonu, nie zapomina o swoim przyjacielu. - Trzydzieste urodziny Marco? Trudno mi to sobie wyobrazić. Ciągle pamiętam go jako młodego dzieciaka. Moje najlepsze wspomnienia związane z "Sicem" to te dotyczące codziennego życia. Szczególnie utkwiły mi w pamięci nasze wspólne treningi na motocyklach czy też na siłowni - powiedział Rossi w rozmowie z włoskimi mediami.
Rossi oraz Simoncelli bardzo często relaksowali się poprzez drift samochodem. - Nigdy nie miałem zaufania do siedzenia w pojeździe jako pasażer, gdy Marco driftował. Kończyło się to tym, że Marco siadał za kierownicą, jeździł, a po chwili pytał czy chcę się zamienić rolami. Wtedy zawsze wychodziłem z auta (śmiech). Muszę jednak przyznać, że bardzo mi go brakuje - dodał "Doctor".
ZOBACZ WIDEO Ewa Brodnicka: to, co przeżyłam, było dla mnie dramatem