MotoGP nie ma dobrej passy, jeśli chodzi o kwestie związane z bezpieczeństwem. Tak naprawdę zaczęło się od śmiertelnego wypadku Luisa Saloma na torze w Barcelonie w czerwcu 2016 roku. Być może nie doszłoby do niego, gdyby nie fatalny stan nawierzchni na obiekcie Catalunya. Bo przednie koło motocykla Hiszpana straciło przyczepność na nierówności asfaltu.
Carmelo Ezpeleta, szef firmy organizującej wyścigi MotoGP, po tragicznym wypadku Saloma zapewniał, że wydają miliony euro na poprawę bezpieczeństwa, ale nie da się go zminimalizować do zera. Bo takie są wyścigi motocyklowe. Tyle, że asfaltu w Barcelonie nadal nie wymieniono. Musiało dojść do gorszących scen w roku 2017, do bojkotu zawodników, którzy zapowiedzieli, że w sezonie 2018 na tak zniszczonej nawierzchni ścigać się nie będą. I w końcu udało się uzyskać zapewnienie, że asfalt w Barcelonie zostanie wymieniony. Podobno, bo prace jeszcze się nie zaczęły.
Wyścig w Katalonii miał miejsce w czerwcu. Mamy sierpień i jesteśmy świadkami kolejnej dziwnej sytuacji. Można by napisać, że śmiesznej, gdyby w tle nie chodziło o ludzkie życie i miliony euro, które najwyraźniej są ważniejsze. W sobotę zawodnicy zapowiedzieli, że nie wystartują do Grand Prix Austrii, jeśli ten odbędzie się w deszczowych warunkach. Tym samym potwierdziło się to, o czym mówiło się już przed rokiem. Już wtedy podkreślano, że austriacki obiekt jest niebezpieczny. Że niektóre pobocza są wyasfaltowane, a przez to upadający zawodnik nie wytraci prędkości i może z pełnym impetem uderzyć w bandy, które są za blisko. Tak właśnie zginął Salom w 2016 roku.
Tor w Austrii, jeszcze pod nazwą A1 Ring, wypadł z kalendarza motocyklowych mistrzostw świata przed dwudziestoma laty, bo był zbyt niebezpieczny. Co się zmieniło? Pojawił się potężny sponsor - Red Bull, który jest mocno zakorzeniony w motorsporcie. I zapragnął on organizować na nim wyścigi. Nie tylko MotoGP, ale też Formuły 1. Na remont obiektu wydano grube miliony, więc powrót wielkich imprez do Spielbergu był kwestią czasu. Tyle, że nadal jest na nim niebezpiecznie. Po modernizacji chciano sprawić, żeby wilk był syty i owca cała. Wyasfaltowane pobocza mogą być dobre dla F1, bo dają kierowcy szansę powrotu do rywalizacji po błędzie. Są jednak złe dla MotoGP, bo w przypadku błędu motocyklisty mogą go kosztować życie.
Niezbyt dobrą opinię środowisku wystawia też brak jedności. Gdy pojawiła się informacja, że tacy zawodnicy jak Aleix Espargaro, Jonas Folger czy Danilo Petrucci nie zamierzają się ścigać w deszczu w Austrii, w mediach społecznościowych rozpoczęła się na nich nagonka. Przewodził jej Josh Brookes, który nigdy nie ścigał się w MotoGP, na swoim koncie ma jedynie starty w mniej prestiżowej serii - World Superbike.
- Nie chcecie jeździć? Zostańcie z boku i dajcie szansę tym, którzy poświęciliby wszystko, aby tam się znaleźć - napisał na Twitterze australijski motocyklista. Dyskusja wyraźnie rozwścieczyła Espargaro, który nie pozostał mu dłużny. - Jestem szybszy w deszczu niż ty na suchym torze. Dlatego powinieneś się zamknąć. Cholernie łatwo się wypowiadać, gdy siedzi się na kanapie przed telewizorem. MotoGP jest niebezpieczne, ale skąd ty możesz to wiedzieć, skoro nigdy w nim nie jeździłeś - odpisał mu Hiszpan.
Zachowaniu Espargaro trudno się dziwić. Hiszpan żył w bliskich relacjach z Salomem, który tragicznie zginął przed rokiem. Dlatego dziwi, że motocykliści nie potrafią się zjednoczyć wokół tak ważnego tematu, jak kwestie bezpieczeństwa. A najlepszym podsumowaniem tego, co wydarzyło się w weekend w Austrii niech będą słowa Dietricha Mateschitza. Austriacki miliarder, właściciel Red Bulla, zapowiedział, że znajdą się środki na poprawę bezpieczeństwa i kolejną modernizację Red Bull Ringu. Tyle dobrze. Tyle dobrze, że nie musiało dojść do kolejnej tragedii.
ZOBACZ WIDEO Kamila Lićwinko: Pierwszy raz w życiu wygrałam sama ze sobą