Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Był pan krytykowany za to, że pojechał na igrzyska z żoną na koszt PKOl.
Andrzej Supron, wicemistrz olimpijski z Moskwy 1980, prezes Polskiego Związku Zapaśniczego: Tak, polecieliśmy na zaproszenie PKOl, a inni członkowie naszego związku za własne pieniądze. Oddałem więc swoją akredytację.
Uważa się pan za niesłusznie atakowanego?
Przez lata walczyłem dla Polski, robiłem wiele, by zapasy stały w naszym kraju na jak najwyższym poziomie, a teraz grupa ludzi, która nie ma ze sportem nic wspólnego, obrzuca mnie błotem. To jest przykre.
Jeszcze w Paryżu zapaśnik Arkadiusz Kułynycz twierdził, że nie było pieniędzy na zabranie na igrzyska sparingpartnera, ale działacze polecieli. Wyjaśnił pan już z nim tę sprawę?
Takim narzekaniem pobudził hejterów, którzy w czasie igrzysk tylko czekają, by móc sobie do woli ponarzekać. Zrobiono z całego zarządu związku zapaśniczego pijaków, złodziei, klikę. Naprawdę po igrzyskach nasłuchałem się steku obrzydliwych kłamstw. Ludzie mieli pretensje, że kilku działaczy pojechało na igrzyska, ale nikogo nie interesuje, że każdy z nich pojechał za własne pieniądze.
Ani ja, ani członkowie zarządu, nie pobieramy za pracę w związku nawet złotówki. Jesteśmy społecznikami. Jesteśmy niszową dyscypliną i dość biednym związkiem, ale gdybym tylko miał pieniądze, to jako prezes związku na pewno zabrałbym działaczy na igrzyska.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: 838 metrów pod ziemią! Niezwykła przygoda siatkarzy
Dlaczego?
Oni przez cztery lata mocno pracują, by było dobrze. Poświęcają prywatny czas, więc należy im się wyjazd na igrzyska jako forma podziękowania za zaangażowanie. Zamiast ich docenić, to hejterzy wyzywają od dziadków leśnych.
Pana bolą takie określenia?
Oczywiście, że takie wyzwiska bolą. Zwłaszcza że nie jestem malowanym prezesem. Byłem zawodnikiem, trenerem, sędzią i za każdym razem dawałem z siebie wszystko. Teraz jestem prezesem i jeszcze nie zdarzyło się, by w budżecie była dziura i trzeba było pożyczać pieniądze na funkcjonowanie. Mamy dobrą sytuację finansową, zwłaszcza przed igrzyskami zawodnikom niczego nie brakowało.
Wielu działaczom oberwało się za to, że pojechali do Paryża na koszt PKOl. Jeszcze trudniej zrozumieć wyjazd przedstawicieli sportów zimowych. Pan to rozumie?
To nie jest precedens. To właściwie normalne, że ludziom trzeba podziękować za ciężką pracę. Przecież będąc członkami PKOl, nie dostajemy żadnych pieniędzy, podobnie zresztą jest w większości związków sportowych. Jeśli związek wypracowuje duże przychody i stać go na to, to nie dziwię się, że chce zabrać działaczy, by im podziękować.
Naprawdę jako były zawodnik nie dostrzega pan, że wszystkie pieniądze powinny być przeznaczane na rozwój sportu, czyli zgrupowania, szkolenia itp.?
Nie mylmy pojęć. Pieniądze na takie sprawy pochodzą z ministerstwa i nie można ich przeznaczać na nic innego. Każdy związek rozlicza się z tego co do złotówki i mogę pana zapewnić, że wszystko trafia do zawodników.
Coś innego to pieniądze własne uzyskane od sponsorów. Często zresztą w umowach zaznacza się, że część pieniędzy z umowy sponsorskiej zostanie wydana na wysłanie na zawody działaczy, którym chce się w ten sposób podziękować za zaangażowanie. Nie ma przy tym znaczenia, czy mówimy o sportach letnich, czy zimowych. To wszystko jest źle przedstawiane w mediach.
Kibice chcą większej transparentności związków sportowych i stawiania na piedestale zawodników, a nie działaczy?
Zarzuca się nam, że latamy na zawody za pieniądze podatnika. To nieprawda, bo jeśli już ktoś leci, to za pieniądze uzyskane od sponsorów za promocje.
Coraz częściej wydaje mi się, że działacze w polskim sporcie najbardziej martwią się o siebie, a zawodnicy muszą radzić sobie sami. Podobnie chyba funkcjonuje PKOl, który chętnie zaprasza prezesów związków, by potem liczyć na ich głosy w wyborach.
Ja na przykład nigdy nie obiecywałem komuś posady za to, by na mnie głosował. Wychodzę z założenia, że najważniejszy jest program. Parę razy faktycznie się na tym przejechałem, bo mówiłem o tym, co chcę zrobić, a i tak wygrywał układ. Życie jest brutalne, a potem wszyscy przez to cierpią.
No właśnie. Czy więc nie wydaje się panu, że w polskim sporcie mamy za dużo układów?
Z pewnością są tutaj ludzie, którzy znaleźli się w sporcie, by miło sobie tutaj funkcjonować. To zwykle dzieje się jednak w organizacjach, które mają duże pieniądze. Jeśli są takie możliwości, to zawsze znajdzie się jakaś menda, która nie zachowa się uczciwie. Nie porównujmy jednak tego do sytuacji, w której ktoś przynosi do związku dużego sponsora, a w nagrodę może potem jechać na igrzyska. Ja mogę dać każdemu 20 procent z umowy, kto przyniesie mi do związku dużego sponsora.
Jest pan w polskim sporcie od lat. Czy więc te układy są największym problemem naszego sportu?
To są marginalne problemy. Zdecydowana większość pieniędzy pochodzi z ministerstwa i musi być wydawana zgodnie z założeniami. Afery być może są, ale nie w sportach niszowych tylko tam, gdzie są duże pieniądze.
Jaki jest w takim razie problem polskiego sportu?
Nie mamy trenerów. Od kiedy zniesiono regulacje odnośnie zawodu trenera, to szkoleniowcem może być każdy. Dzieci w początkowym okresie szkoły podstawowej gimnastyki uczy pani od śpiewu czy rysunków. Efekt jest taki, że dzieci idą do czwartej klasy, a nie potrafią nawet przewrotu w przód zrobić. Mamy boiska, ale nie mamy animatorów, którzy uczyliby młodzieży sportu. Zresztą nawet jeśli mamy dobrych trenerów, to ich nie szanujemy.
Co konkretnie ma pan na myśli?
Szacuję, że w polskich klubach trener średnio zarabia 500-600 złotych. Ktoś robi to z pasji, ale i taka motywacja wystarcza raptem na chwilę. Później przychodzi moment, że rodzina zaczyna się denerwować i namawia na zmianę pracy. Nie dość, że nie szkolimy trenerów, to potem tej garstki nie jesteśmy w stanie utrzymać przy sporcie i porządnie opłacić. Jeśli nic się nie zmieni, to będzie coraz gorzej. Odjeżdżają nam nie tylko zamożne kraje.
Dlaczego?
No właśnie dlatego, że nie mamy odpowiednio obranych priorytetów. Swoją szansę dostrzegły w sporcie kraje afrykańskie czy azjatyckie, a proszę mi wierzyć, że tam niedługo może rodzić się jeszcze więcej mistrzów. Polakom będzie coraz trudniej zdobywać medale na igrzyskach.
Mówi pan o niedofinansowaniu trenerów. Czy wobec tego nie boli pana to, że PKOl na organizację siedziby w Paryżu, tak zwanego Domu Polskiego, wydał 12 milionów złotych?
Promocja to dzisiaj ważna część sportu i nie można zapominać, że poza dobrymi występami naszych zawodników, trzeba także godnie zaprezentować kraj poza arenami. Takie domy to norma podczas igrzysk.
12 milionów to jednak wydatek zbliżony do całorocznego utrzymania całego Polskiego Związku Zapaśniczego. Mowa o gigantycznych pieniądzach!
Zgadza się, ale nie można przeznaczać pieniędzy tylko na jedną dziedzinę, a zupełnie zapominać o tak ważnym dzisiaj marketingu. To wszystko musi być zbilansowane. Sportowcy zarabiają głównie właśnie dzięki marketingowi, więc nie możemy się na niego zamykać.
Widocznie kibice tego nie rozumieją, bo jeszcze nigdy nie było aż tak dużej krytyki. A wyniki nie bronią obecnej strategii.
Źle się dzieje, bo faktycznie nigdy nie było aż takiej wojny pomiędzy PKOl a ministerstwem sportu. Przecież obie te instytucje mają dokładnie taki sam cel. Kiedyś na czas igrzysk wstrzymywano wojny, a dziś wykorzystuje się igrzyska, by je wszczynać. Na ingerencji polityki w sport tracą tylko sportowcy.
Czy jest pan pewny, że zrobił wszystko, by polscy zapaśnicy nie mieli na co narzekać?
Proszę zwrócić uwagę, że narzekał tylko Kułynycz, a jakoś zapomniał wspomnieć, że pomogliśmy mu załatwić etat wojskowy albo że dostał dodatkowe pieniądze na przygotowania. Narzekał, że nie miał sparingpartnera, choć jeszcze co najmniej kilku medalistów olimpijskich też było w takiej sytuacji i żaden z nich nie narzekał. Chciał wziąć kolegę na igrzyska, a ja sobie zażartowałem, że po co mu kolega, skoro mógłby wziąć swoją mamę i w ten sposób podziękować jej za wychowanie.
Był zadowolony, gdy oddałem akredytację jego trenerowi, a potem prosił, by swoją oddał jeszcze trener kadry, by umożliwić wyjazd jego sparingpartnera. To jest absurd. Twierdził, że przecież trener nie ma wielu obowiązków w czasie igrzysk.
Jak zakończy się ta sprawa?
Nam nie zależy na tym, by go karać czy obrażać. To wojownik i ma swój charakter. Czas najwyższy, by zdał sobie sprawę, że nie może obrażać ludzi, którzy zrobili wiele, by zapewnić mu dobre warunki. Nie jest prawdziwym mistrzem, a obraża prawdziwych mistrzów. Przecież on mistrzów olimpijskich nazywa niedouczonymi trenerami. Takiej arogancji nie można tolerować.
Mocne słowa.
Być może brak dyscypliny sprawił, że zawodnikowi zaczęło się wydawać, że wszystko może. On naprawdę niewiele zrobił w zapasach, a zachowuje się jak mistrza świata. W trakcie przygotowań przymykaliśmy oko na wiele spraw, bo wiedzieliśmy, że jest trudnym zawodnikiem i nie chcieliśmy dawać mu żadnego pretekstu.
Naprawdę ma pan aż tak dobry nastrój po igrzyskach?
Jeśli chodzi o występ zapaśników, to chyba nikt nie może mieć większych pretensji. Czterech z pięciu zawodników zakwalifikowało się do czołowej ósemki. Zawiodła tylko Anhelina Łysak, czyli akurat ta, na którą liczyliśmy najbardziej. W tym przypadku po prostu wyszła kiepska taktyka i brak doświadczenia. Ona sama mówiła, że jej walka była tak intensywna, że nie pamięta ostatniej minuty.
Ogólnie w klasyfikacji punktowej jesteśmy szóstą najlepszą dyscypliną w Polsce. Zabrakło jedynie medalu, który od razu ustawiłby nas w pierwszej trójce. Oczywiście, to nie oznacza, że to były dla nas dobre igrzyska, ale też nie można mówić, że było źle.
Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty
TA FORMUŁA SPORTU JUŻ SIĘ WYCZERPAŁA. Sport powinien wspierać zdrowie zwykłych ludzi na każdym etapie ich życia.
Igrzyska Olimpijs Czytaj całość