Wojciech Potocki: Nawet mama nie spodziewała się, że wróci pani z Vancouver z medalem. A pani?
Katarzyna Woźniak: Ja też nie (śmiech) i chyba żadna z nas nie wierzyła, że staniemy na podium. Stąd łzy szczęścia, które cisną się do oczu zawsze kiedy tylko oglądamy tamten wyścig. Nie był to jednak jakiś "cud na torze". Wcześniej wywalczyłyśmy kwalifikację, a to też nie była łatwa sprawa.
W biegach indywidualnych wypadłyście fatalnie, można było się załamać, a w drużynie walczyłyście jak lwice i to ze wspaniałym efektem. Co was odmieniło?
- Wydaje mi się, że w pierwszych startach przytłoczyła nas sama atmosfera igrzysk, zainteresowanie mediów, pełne trybuny. Jechałyśmy jak sparaliżowane. Potem było kilka dni wolnego i ochłonęłyśmy. Ważna była też korekta, którą wprowadziła trenerka. Dotychczas na drugiej zmianie jeździła Luiza Złotkowska, w Vancouver druga była Kasia Bachleda-Curuś, a Luiza miała kończyć bieg. Jak widać takie ustawienie się sprawdziło na medal (śmiech).
Pani jako ostatnia dołączyła do drużyny i jest w niej najmłodsza. Było ciężko?
- Nie, znamy się przecież bardzo dobrze, wszystkie skończyłyśmy Szkole Mistrzostwa Sportowego w Zakopanem i trenowałyśmy z tym samym trenerem, Markiem Pandorą. Oczywiście, Katarzyna jest najstarsza i najbardziej doświadczona, ale w drużynie mamy demokrację (śmiech). Nie było nic takiego, jak noszenie sprzętu za starszych, co czasami dzieje się w innych dyscyplinach. Spędzamy ze sobą bardzo dużo czasu i naprawdę dobrze się rozumiemy. W Vancouver poszłyśmy na przykład razem na zakupy i każda wybrała sobie sukienkę. Oczywiście zaraz założyłyśmy je, bo chciałyśmy pokazać się w czymś fajnym, a nie tylko w dresach i kombinezonach.
Już wiemy, że jak każda kobieta, lubi pani ładnie wyglądać. A jak to jest z koncentracją przed ważnym startem?
- Nic specjalnego. Bardzo często zakładam słuchawki na uszy i słucham muzyki. Nie, nie jest to jakiś bardzo pobudzający rok, czy hip-hop. Raczej coś spokojniejszego.
A czego pani słuchała w Kanadzie przed biegiem o medal?
- Zupełnie nie pamiętam. Wtedy liczył się tylko wyścig.
Od waszego olimpijskiego drużynowego występu minęło trochę czasu. Na pewno analizowałyście te biegi. Który z nich był najtrudniejszy? Pierwszy z Rosjankami, czy może ten decydujący o brązie z Amerykankami?
- Zdecydowanie ten pierwszy. Rosjanki były faworytkami, a my wiedziałyśmy, że jeśli przegramy, to będzie kolejny klops. To była ostatnia szansa na jakiś, choćby najmniejszy sukces. To właśnie ten bieg pozwolił nam potem walczyć o medal. Od niego wszystko się zaczęło.
No i szaleństwo wciąż trwa. Spotkania, gale, powitania. Którą z tych imprez zapamięta pani najdłużej?
- Oj, to trudno powiedzieć. Wszędzie jest bardzo miło i sympatycznie, ale najbardziej zaskoczyła mnie rodzina i sąsiedzi w Powsinku (część Wilanowa – przyp. red.). Na ulicy, przed domem był transparent i chyba ze czterysta balonów, które mama wcześniej dmuchała. Było fantastycznie. Z oficjalnych spotkań na pewno zapamiętam śniadanie u pana prezydenta i galę w Polskim Komitecie Olimpijskim, na której otrzymałyśmy państwowe odznaczenia.
No i niezłą sumkę. Siedemdziesiąt pięć tysięcy złotych. Jak je pani wyda?
- Nie zastanawiałam się jeszcze. Na zakup mieszkania to trochę za mało, niech więc na razie leżą spokojnie na koncie. Na pewno się przydadzą (śmiech).
Tegoroczny sezon już chyba pani skończyła. Jakie plany ma pierwsza "zimowa" medalistka olimpijska z Warszawy?
- Najpierw Święta Wielkanocne, na które nie mogę się doczekać, a potem wyjazd na Wyspy Kanaryjskie, gdzie mamy zaplanowane zgrupowanie lecznicze. W połowie maja zaczynamy przygotowania do nowego sezonu. Jeszcze nie wiem gdzie to będzie, ale chyba, jak zwykle, w Spale. Myślę też żeby przenieść się z krakowskiej AWF na warszawską.
Jak pani spędzi zbliżające się święta. Za dużo czasu dla rodziny chyba w tym roku nie było?
- Nigdy nie ma, bo prawie cały czas jestem poza domem. A święta, będą chyba najradośniejsze w życiu (śmiech). Muszę je podzielić. Połowę spędzę w Lubinie z moim chłopakiem, a potem wrócę do domu drugi dzień świąt spędzimy z mamą i siostrami.
To wciąż ten sam chłopak, dla którego pani poszła do SMS-u w Zakopanem?
- A skąd pan wie? Tak, ten sam Mateusz (śmiech) i nie zanosi się na żadne zmiany.
Święta, to także wiele smakowitych potraw na stole. Jak tam u pani z gotowaniem?
- Rzadko jestem w domu, więc niewiele pomagam, ale jak już biorę się za garnki, to najlepiej wychodzą mi różnego rodzaju makarony. Świąteczne potrawy to jednak domena mamy, która wtedy rządzi w kuchni.
W Vancouver była ogromna stołówka i McDonald.
- Tak, po dekoracji, poszłyśmy z dziewczynami właśnie do Macdonalda na hamburgery (śmiech), ale nic nie dorówna świątecznemu schabowi mojej mamy. Do tego jajka i fantastyczna sałatka jarzynowa.
Przy stole zastawionym smakołykami warto trochę powspominać. Pamięta pani swój pierwszy trening?
- Chyba nigdy go nie zapomnę. Razem z siostrą, która jest ode mnie starsza o trzy lata, a wtedy była w piątej klasie podstawówki, startowałyśmy w "Łyżwiarskich czwartkach", takich międzyszkolnych zawodach, które cyklicznie odbywały się na torze "Stegny". Tata pojechał z nami dzień wcześniej na tor i trafiliśmy na trening łyżwiarzy. Założyłyśmy wtedy pierwszy raz panczeny (specjalne, długie łyżwy do jazdy na torze – przyp. red.). Mnie, małej dziewczynce przypadły w udziale buty usztywnione w kostce, ale siostra dostała tak zwane flaki, czyli buty bez usztywnienia. To spowodowało, że pierwszy raz w życiu byłam od niej lepsza. Może dlatego tak dobrze pamiętam pierwszy trening (śmiech).
W Vancouver przecięła pani sobie nogę ostrą jak brzytwa łyżwą.
- Na treningu, podczas startu rozcięłam sobie skórę przy ścięgnie Achillesa. Po prostu startując skręcam trochę stopę i tym razem zahaczyłem ostrą krawędzią łyżwy o druga nogę. Miałam kilka dni przerwy co chyba wpłynęło też na mój słaby start na 3000 metrów. W wyścigu drużynowym już wszystko było w porządku , a nawet gdyby bolało, to nic bym nie czuła (śmiech).
Łyżwiarstwo szybkie to dla was sport rodzinny. Pierwsza była chyba starsza siostra?
- Tak, Marta ma 24 lata i jest trenerką. Na Stegnach łyżwiarstwo trenuje też Kinga, moja młodsza siostra. Rok temu startowałyśmy razem na mistrzostwach świata juniorek w Zakopanem. Zdobyłam wtedy brązowy medal w wieloboju, a z siostrą i Olą Goss wystąpiłyśmy w biegu drużynowym i zajęłyśmy szóste miejsce. Kto wie, może wystartujemy razem za cztery lata na igrzyskach w Soczi?
Łyżwy to nie jedyny sport jaki pani uprawia.
- Uwielbiam jeździć na rowerze i pływać. Kiedy byłam młodsza, jakieś pięć lat temu, startowałam nawet w kolarskich mistrzostwach Polski młodzików. Teraz w lecie, kiedy przygotowujemy się do sezonu bardzo dużo jeżdżę właśnie na rowerze. Nie chwaląc się, idzie mi chyba najlepiej (śmiech) i mam nadzieję, że w tym roku uda mi się wystartować w jakichś poważniejszych zawodach. Może w Pucharze Polski? Lubię też wsiąść sobie na rower i pojechać na wycieczkę. Na przykład do Powsina gdzie są piękne transy i fantastyczne, leśne tereny rowerowe. Pływanie traktuję jako sport uzupełniający. Ostatnio dużo pływałam, żeby dać "odpocząć" plecom.
Medal olimpijski, to marzenie wielu dużo starszych od pani sportowców. Niektórzy, choć są wielkimi gwiazdami światowego sportu, nigdy go nie zdobędę. Nie boi się pani, że to może być osiągniecie, którego Kasia Woźniak już nie powtórzy?
- Mam nadzieję, że to dopiero początek (śmiech). Jestem jeszcze młoda, czeka mnie wiele pracy i startów. Mam wciąż o co walczyć. Nie tylko z drużyną, ale także startując indywidualnie. Naprawdę wierzę, że w Vancouver zrobiłam dobry początek. Skończył się sezon olimpijski, wielu starszych, doświadczonych zawodników odejdzie i w ten sposób zrobią nam miejsce. Trzeba to wykorzystać (śmiech).