Trener przez wiele lat mnie oszczędzał na tym dystansie. Pierwszy raz pobiegłam w Oberstdorfie podczas mistrzostw świata w 2005 roku, więc nie ma tego dużo. Bywało różnie. Przez dwadzieścia kilometrów najważniejsze jest, żeby oddać jak najmniej energii, a nie pilnować pozycji. W Vancouver mój klasyk był bardzo mocny i pierwsze piętnaście kilometrów nie wydawało mi się tak trudne. Ale już na mistrzostwach świata w Oslo rok później od pierwszego do ostatnich metrów trzeba było harować jak wół. Po pięciu kilometrach nie wiedziałam, jak się nazywam. I czegoś takiego spodziewam się w sobotę. Boli przez półtorej godziny. Nie zastanawiam się już gdzie próbować oszczędzać energię na finisz, a myślę o tym, żeby jak najmniej bolało i dać z siebie coś jeszcze w końcówce - powiedziała na temat biegu na 30 km dla Przeglądu Sportowego Justyna Kowalczyk.
Polska mistrzyni nart zdaje sobie sprawę, że będzie biegła przeciwko koalicji Norweżek. Jaką przyjmie taktykę? - Już wiele ich tu zdobyłam, ale na papierze. Jasne, że chciałabym i jestem gotowa. Widać to na każdym kroku. Nie zmieniło się to przez tydzień od Davos i nie zmieni za tydzień w Lahti. Z własnej nieprzymuszonej woli poświęciłam rywalizację na dziesięć kilometrów dla tych trzydziestu. Liczę, że pobiegnę na miarę swoich możliwości i pokażę najlepszy styl klasyczny, jaki potrafię. Wierzę, że nie zrobię żadnych głupot i będę trzy razy mądrzejsza niż Norweżki, bo one są właśnie trzy. Chciałabym, żeby skończyło się medalem. Chciałabym tak bardzo, jak chyba nikt na świecie, ale to tylko sport. Nie rozdajemy medali i nigdy tego nie robiliśmy. Teraz też nie - dodała w rozmowie z Przeglądem Sportowym Kowalczyk.
Cały wywiad z Justyną Kowalczyk w Przeglądzie Sportowym.