Wojciech Potocki: Niedługo pierwsze starty. Jak pan potraktuje nadchodzący sezon. Od kilku lat mówi się, że kończy pan karierę, a jednak zmienia pan plany i startuje dalej…
Tomasz Sikora: To prawda, ale na razie nie zamierzam rezygnować. Powiem więcej – tegoroczny sezon potraktuję jako przygotowawczy przed igrzyskami w Vacouver, gdzie zamierzam wystartować. Trenowałem zdecydowanie więcej niż w wcześniej, po to, by mieć odpowiednią podbudowę przed kolejnymi przygotowaniami, które zostaną nakierowane już wyłącznie na starty olimpijskie. Dlatego ten sezon będzie bardzo trudny, ale nie myślę, by wyniki drastycznie się obniżyły. Wręcz odwrotnie, Igrzyska Olimpijskie będą dla mnie dodatkową motywacją, by efekty były jak najlepsze.
Jakie dystanse będzie pan preferował? Dwadzieścia kilometrów czy może sprint?
- Im dłużej startuję, tym bardziej skłaniam się ku krótszym dystansom. Chociaż wszystkie starty traktuję podobnie i w każdym stać mnie na niezłe wyniki. Kiedyś, 15 lat temu, w sprintach nie miałem żadnych szans, teraz na dobrą sprawę nie robi mi różnicy na jaki dystansie startuję.
Za rok olimpiada, a w tym sezonie? Który start będzie najważniejszy?
- Bez wątpienia lutowe mistrzostwa świata w Korei. Właśnie w Pyoenghang planuję osiągnąć szczyt formy. Chciałbym tam pobiec najlepiej, jak potrafię i bardzo dobrze strzelać.
A co to oznacza? Medal?
- Czy to da medal, to zobaczymy. Dużo zależy ode mnie, ale jeszcze więcej od rywali.
W zeszłym roku miał pan kłopoty ze strzelaniem. Jak będzie teraz? Ma pan nowy karabin?
- W lecie sporo trenowałem "na sucho" i czuję, że strzelanie powinno w tym sezonie wyglądać dużo lepiej, ale jeśli chodzi o sprzęt to tylko karabin został stary (śmiech). Zrezygnowałem z nart firmy Matshus na rzecz Fishera, mam tez nowe kijki i buty.
Czym podyktowane były te zmiany
- Zadecydowały o tym dwie rzeczy. Kiedy zaczynałem biegać na Matshusach, to serwis i dostęp do najlepszych nart producenta był naprawdę bardzo dobry. Potem przybywało zawodników biegających na tym sprzęcie i kłopoty z serwisem, a nawet uzyskaniem odpowiednich nart narastały. Fiesher zapewnia mi światowy standard. Dostaję praktycznie wszystkie nowości i mam zapewnione 13 kompletów nart. Poza tym Fishery bardziej odpowiadają mojemu stylowi biegu. Głównym błędem który popełniałem w łyżwie, było to, że za bardzo kantowałem i nie jeździłem na całej powierzchni nart. Teraz, na nowych nartach, staram się wyeliminować te złe nawyki. Mam nadzieję, że to poprawi czas biegu. A w sprincie liczy się każda zyskana sekunda.
To nie jedyne zmiany. Wywrócił pan do góry nogami cały cykl przygotowań…
- To prawda. Zmiany zaproponował mój trener Bondaruk, a ja też wcześniej o nich myślałem. W poprzednich sezonach wyjeżdżaliśmy na zgrupowania do Austrii, Niemiec czy Skandynawii, a teraz przygotowywałem się z drugiej strony Europy. Na Łotwie, Litwie i w Estonii trenowałem w tym roku samodzielnie, a towarzyszył mi jedynie masażysta. Z trenerem konsultowałem się telefonicznie. Czym to było podyktowane? Po prostu uznaliśmy, ze takie zmiany spowodują, że treningi nie będą takie monotonne.
Czy opracowując ten nowy system treningów myślał pan o zakończeniu kariery i przyszłej pracy trenerskiej?
- Nie ukrywam, że to był jeden z powodów tych zmian. Uważam, że moje przemyślenia i pewne nowinki treningowe powinienem najpierw wypróbować na sobie, a dopiero, jeśli się sprawdzą, proponować innym. (śmiech)
Należy pan do światowej czołówki. A trening? Czego wam brakuje w porównaniu z najlepszymi?
- Kiedy myślę o treningach w ostatnich dwóch latach, to bardzo mi żal, ze moja kariera dobiega już końca. Proszę mi wierzyć, że teraz mamy idealne warunki do treningu, a wcześniej było z tym, mówiąc delikatnie, bardzo źle. Dawniej, o co bym nie poprosił, to słyszałem, że to niemożliwe. Dziś nie mam z niczym kłopotów. Pamiętam, jak sami chodziliśmy po przedstawicielach różnych firm i prosiliśmy o wszystko, jak "żebracy". Teraz wystarczy jeden telefon do związku i wszystko jest załatwione.
A serwis sprzętowy. Nie będzie z nim kłopotów?
- Tak, zostaje z nami Jewgienij Durkin i mam nadzieję, że będzie pracował aż do igrzysk. Poza tym doskonale sobie radzi Wiesiek Ziemianin, o którym sam Durkin mówi, że praktycznie umie już wszystko. Do tego dochodzi jeszcze dwóch tak zwanych "testowaczy", czyli w sumie czterech serwismenów. Myślę, że to jest wystarczający skład.
A jak wyglądają pana letnie przygotowania do sezonu?
- Cóż, śniegu wtedy nie ma, ale my bardzo dużo biegamy, zakładamy często nartorolki, jeździmy na rowerze no i bardzo dużo strzelamy. Często trenujemy z karabinem "na sucho". Chodzi o to, by poprzez samo złożenie się do strzału wypracować sobie właściwą postawę. Taki trening trwa często ponad pół godziny.
Liczy pan przebyte kilometry na treningach?
- Zawsze to zapisuję i przed pierwszym startem podsumowuję. W tym roku jeszcze nie podliczyłem wszystkiego, ale będzie tego ponad sześć, sześć i pół tysiąca kilometrów. Bywały lata, kiedy przebiegałem o tysiąc kilometrów mniej, ale jak już mówiłem mamy sezon przedolimpijski i pracuję także na konto przyszłego sezonu.
A strzały?
- Tych z ostrą amunicja było także ponad sześć tysięcy, a tych "na sucho" to nikt nie zliczy. Może kilkanaście tysięcy, a może jeszcze więcej?
Jak pan ocenia swoją formę przed pierwszym pucharowym startem?
- To bardzo trudne zadanie. Wcześniej często po startach kontrolnych w Pucharze Europy, czy mniej ważnych zawodach, wydawało mi się, że jestem w super formie. Potem przychodził Puchar Świata, który wszystko weryfikował i nie było tak różowo. Tegoroczne letnie sprawdziany wypadły bardzo dobrze. Poprawiłem strzelanie i mam nadzieje, że teraz na śniegu będzie podobnie.
Kto pana zdaniem będzie głównym kandydatem do zwycięstwa w Pucharze Świata 2008/2009 roku?
- Nie powiem nic odkrywczego. Wciąż główną rolę odgrywać powinien Ole Einar Bjoerndalen, ale może mu mocno zagrozić inny Norweg Emil Hegle Svendsen. Myślę, że właśnie ta dwójka będzie walczyć o końcowy sukces. Chyba, że zdecydowanie poprawi strzelanie Rosjanin Maksim Czudow.
Czy Bjoerndalen wystartuje jeszcze na olimpiadzie w przyszłym roku?
- Jego celem jest pobicie rekordu Bjoerna Dahlie i Ingemara Stenmarka w ilości zdobytych złotych medali i choćby dlatego nie kończy jeszcze kariery.
A co pan chciałby osiągnąć w tegorocznym Pucharze Świata?
- Wciąż marzę, by choć na chwilę, założyć koszulkę lidera klasyfikacji generalnej, ale mój plan minimum to 10. miejsce. Wszystko powyżej będę traktował jako duży sukces. Chciałbym też w poszczególnych zawodach stanąć kilka razy na podium.
Będzie pan pomagał naszej sztafecie? Może szkoda sił, by wciąż tylko gonić i gonić rywali.
- Oczywiście, że będę startował w sztafecie. Ciągle pamiętam, że bieg sztafetowy był kiedyś naszą koronną konkurencją i przywoziliśmy medale z największych imprez. Wierzę, że za kilka lat nawiążemy do tych tradycji. Coraz lepiej daje sobie radę Krzysztof Pływaczyk, ale młodsi muszą jeszcze trochę poczekać. Zresztą w innych reprezentacjach jest podobnie. Poza Svendsenem ciągle dominują starzy wyjadacze. Taki po prostu jest biathlon.
Ma pan kontakt z koleżankami. Na co stać nasze biathlonistki? Może Magdalena Gwizdzoń, albo Krystyna Pałka pójdą pana śladem i też zaczną zdobywać medale na olimpiadzie?
- Liderką dziewczyn jest na pewno Magda, tyle, że jak to z paniami bywa, jest ona bardzo nieobliczalna. Potrafi stanąć na podium, by dzień później zająć miejsce w czwartej dziesiątce. Kadra pań jest bardzo równa i o miejsce w reprezentacji walczy teraz sześć, siedem dziewcząt, co powoduje, że ich poziom sportowy szybko wzrasta. Mają dużą przyszłość przed sobą.
Ścisła czołówka światowa, to biathloniści powyżej trzydziestki. Pan też ma już 15 lat startów za sobą. Kiedy nadejdzie młoda fala w tej konkurencji?
- Ha, ha, ha. Prawie dziesięć lat temu, sam myślałem, że zakończę karierę w wieku 28 lat. Okazało się jednak, że granica wieku trochę się przesunęła (śmiech). Taki Halvard Hanevold ma już czterdziestkę na karku i wciąż zdobywa medale. Bjoerndalen jest niewiele młodszy. Myślę, że wielu znanych zawodników odejdzie po olimpiadzie w Vancouver.
Czy do tego czasu uda się wychować w naszym kraju pana następców?
- Bardzo duże postępy zrobił Krzysiek Pływaczyk i jeśli dalej będzie tak mocno pracował, to powinien zajść wysoko. W tym roku doszło też dwóch młodych chłopaków. Łukasz Szczurek osiągał sukcesy w juniorach, ale teraz zetknie się z zupełnie innym, trudniejszym wyzwaniem. Drugi to Tomek Puda, który ma doskonałe strzelanie, ale po raz pierwszy tak mocno przygotowywał się pod względem biegowym. Mamy więc nadzieje, że sprawdzi się teraz również po tym względem. Myślę, że już niedługo będziemy mieli całkiem przyzwoitą sztafetę i przesuniemy się bliżej czołówki.
Pierwsze zawody Pucharu Świata odbędę się w szwedzkim Ostersund. A jaka jest pana ulubiona trasa?
- Uwielbiam startować we Włoszech. W Anterselvie.
W poprzednim sezonie przytrafiła się panu paskudna infekcja, która pokrzyżowała startowe i ostro dała się we znaki. Zabezpieczył się pan przed powtórką?
- Teraz jestem już mądrzejszy właśnie o ubiegłoroczne doświadczenia. Wtedy była to tylko moja głupota, która na pewno się nie powtórzy. Obiecuję, że na trasie nie będę już pił zimnych napojów. (śmiech)