Daniel Ludwiński: Letnia GP, czyli poligon doświadczalny FIS

Rozgrywki letniej Grand Prix w skokach narciarskich nie są traktowane tak prestiżowo jak Puchar Świata i Międzynarodowa Federacja Narciarska już nieraz korzystała z okazji testując nowe rozwiązania. Nie inaczej będzie w tym roku, a innowacyjne zasady jak żadne inne wzbudzają wielkie kontrowersje.

Zaczęło się w 1994 roku, gdy letnia Grand Prix miała być urozmaiceniem treningów przed prawdziwym sezonem. Założenie było proste: skoro skakanie na igelicie jest jednym z elementów treningu przed zimą to warto stworzyć coś na kształt Pucharu Świata, co da kibicom możliwość oglądania swojej ulubionej dyscypliny również latem. Pomysł się sprawdził i wraz z upływem lat nowe rozgrywki zaczęły się rozrastać nawet nieco przesadnie i zamiast początkowych czterech, pięciu konkursów ostatnio ich liczba wynosiła jedenaście (w tym zawody w Japonii).

W 1996 roku Międzynarodowa Federacja Narciarska właśnie w letniej GP przećwiczyła nowinkę regulaminową polegającą na zmniejszeniu ilości zawodników kwalifikujących się do drugiej serii zawodów z trzydziestu pięciu do trzydziestu; wcześniej testowano również zasady rodem z Turnieju Czterech Skoczni, czyli sumowanie not ze wszystkich konkursowych skoków oddanych w całym cyklu i tworzenie klasyfikacji generalnej na ich podstawie. W FIS zdecydowano się więc na stworzenie z letniego skakania swego rodzaju poligonu doświadczalnego dla szukania optymalnych zasad rozgrywania konkursów w skokach.

Kontynuacja próbowania nowych rozwiązań miała miejsce w 2000 roku, gdy padł pomysł iście rewolucyjny – podział zawodników na grupy, z których stopniowo będą oni odpadać aż pozostanie dwunastoosobowa czołówka, która wystąpi w finale. Zaczynało się standardowo – kwalifikacje z udziałem wszystkich zgłoszonych zawodników, jednak wbrew znanym dobrze zasadom do konkursu głównego wchodziło tylko czterdziestu ośmiu skoczków. Wówczas dzieleni byli oni na cztery grupy po dwunastu zawodników – z każdej z nich do dalszej fazy przechodziła najlepsza szóstka. W pierwszej części konkursu eliminowano zatem połowę skoczków i zostawało ich dwudziestu czterech, którzy następnie znów dzieleni byli na równe grupy i znów, tak jak wcześniej, szóstka z każdej z nich odpadała, a szóstka trafiała do finału, gdzie łącznie znajdowało się miejsce dla dwunastu zawodników. Ale uwaga – w decydującej rozgrywce wcześniejsze próby nie liczyły się, o wszystkim rozstrzygał dopiero ostatni skok. Poprzednie serie w grupach eliminacyjnych były więc w gruncie rzeczy kolejnymi rundami kwalifikacyjnymi, które miały za zadanie wyłonienie finałowej dwunastki. Scenariusz z jednym skokiem decydującym o końcowym wyniku miał być może swoją dramaturgię, jednak nie był pozbawiony wad – zawodnik, który przez cały konkurs spisywał się przeciętnie i z trudem pokonywał kolejne etapy kwalifikacji, mógł jednym udanym skokiem wygrać całe zawody. Nowy pomysł nie przyjął się i został zapomniany – w Pucharze Świata nie wypróbowano go ani razu. Wkrótce później próbowano testować także zasadę braku oceniania fazy lotu skoczka, (skupiano się jedynie na lądowaniu), co jednak zebrało jeszcze więcej krytycznych uwag.

Odtąd przez kilka sezonów nie próbowano na siłę udoskonalać skoków narciarskich i trzymano się zasad istniejących od wielu lat i sprawdzonych w praktyce, jednak ten stan rzeczy utrzymywał się tylko do bieżącego lata. Obecnie mamy do czynienia z kolejną nowinką regulaminową, za którą jak rzadko kiedy na Międzynarodową Federację Narciarską posypały się gromy. Założenie jest słuszne – wyrównać szanse i unikać sytuacji, gdy zawodnik skaczący przy silniejszym wietrze ponosi stratę. Niestety, przynajmniej na razie, od strony teoretycznej, nowe reguły wyglądają niezwykle zawile – na końcowy rezultat zawodnika wpływ będą mieć np. współczynnik liczony osobno dla każdego obiektu, czy przelicznik dotyczący siły wiatru o wzorze Δw = TWS x (HS – 36)/20, o którym można powiedzieć wiele, jednak nie że ułatwia zrozumienie zawodów. Wynik całego równania (Δw) to suma metrów, która ma być… doliczana do wyniku narciarza osiągniętego na skoczni obliczona poprzez działania na liczbach oznaczających siłę wiatru, czy rozmiar skoczni. W przykładzie zaprezentowanym przez FIS zawodnik uzyskujący 119,5 metra przy wietrze 1,55m/s będzie miał zaliczoną odległość… 127 metrów, czyli aż o 7,5 metra lepszą niż uzyskał w rzeczywistości!

Nietrudno domyśleć się, że nawet widzowie oglądający zawody przed telewizorami będą mieli wielkie trudności ze zrozumieniem samych reguł, jak i z połapaniem się kto aktualnie jest na czele klasyfikacji, nie mówiąc już o tych, którzy stoją w tłumie pod skocznią. Świetny skok może być więc dzięki skomplikowanym zasadom liczony jako gorszy od znacznie krótszego, co zdaniem wielu może wpłynąć niekorzystnie na popularność skoków. Pomysł krytykują zresztą również sami zawodnicy, w tym wielu ze ścisłej czołówki. Warto dodać, że jeszcze niedawno głośno było o pomysłach zniesienia not za styl, co umożliwiłoby każdorazowe przyznawanie zwycięstwa zawodnikowi, który rzeczywiście skoczył najdalej, bez oglądania się na telemark, bądź jego brak. Nowinka FIS jest tymczasem krokiem dokładnie w odwrotną stronę. Na szczęście jest jeszcze światełko w tunelu – historia pokazuje, jak krótką żywotność miały poprzednie reformy testowane w letniej Grand Prix. Nadzieję budzi także wypowiedź Jouko Tormaenena, jednego z ważnych działaczy FIS, który ma poważne obawy, czy kibice zrozumieją o co chodzi w skokach narciarskich A.D.2009. Bo przecież chyba o nich i o zawodników chodzi najbardziej, prawda? A właśnie oni wszyscy są przeciw reformie. Niestety, akurat ich o zdanie nie spytano...

Źródło artykułu: