Janusz Kołodziej znajduje się w ścisłej czołówce pod względem liczby medali wywalczonych w Indywidualnych Mistrzostwach Polski na żużlu i trudno się temu dziwić. Tarnowianin od najmłodszych lat dawał o sobie znać, w zasadzie nieprzerwanie imponując dobrą formą sportową. Żużlowiec Fogo Unii Leszno jest groźny nie tylko wtedy, gdy staje pod taśmą, by walczyć o punkty na własne konto. Przede wszystkim stanowi o sile swojego zespołu w rozgrywkach ligowych, o czym świadczy jego średnia w PGE Ekstralidze, której jest drugim najskuteczniejszym zawodnikiem.
Zabrakło centymetrów
Bez wątpienia przy odrobinie szczęścia Janusz Kołodziej osiągnąłby w czarnym sporcie jeszcze więcej. Niestety, żużlowiec wielokrotnie miał pecha. Wszyscy kibice doskonale pamiętają chociażby 2010 rok i Grand Prix Challenge w Vojens, przez które popularny "Koldi" przechodził jak burza (11 punktów w czterech pierwszych startach). Mimo tak świetnej jazdy, na przeszkodzie do awansu stanął jednak defekt w ostatnim starcie spowodowany... kamykiem w gaźniku.
Wychowanek Unii Tarnów wielokrotnie przegrywał także decydujące pojedynki o przysłowiowy błysk szprychy lub po prostu do sukcesu brakowało mu naprawdę niewiele. Podobnie stało się w Krośnie, gdzie kapitalna szarża na ostatnim łuku pozwoliła mu wprawdzie wyprzedzić Bartosza Zmarzlika, ale ten zdołał jeszcze na kresce odbić pozycję, co kosztowało Kołodzieja finał.
ZOBACZ WIDEO Prezes Stali Gorzów: Nadejdzie druga fala transferów
- W półfinale zabrakło mi bardzo niewiele. Starałem się wyprzedzić Bartosza Zmarzlika na ostatnich metrach, niestety minimalnie przegrałem i musiałem pogodzić się z odpadnięciem. Oczywiście jest niedosyt. Zwyczajnie wybrałem złe pole startowe i to się na mnie zemściło. Goniłem, goniłem, udało mi się wyprzedzić Kacpra Worynę, ale to nie wystarczyło. Cóż mogę powiedzieć... Szkoda - mówił Janusz Kołodziej.
Miasto Szkła spełniło oczekiwania
Nie ulega wątpliwości, że Krosno sprostało niełatwej roli organizatora bardzo prestiżowych rozgrywek, jakimi są Indywidualne Mistrzostwa Polski. Kibice nie mogli narzekać na nudę, a zawodnicy na niebezpieczny tor. Takiego samego zdania jest Janusz Kołodziej.
- Ten krośnieński tor był w niedzielę nieco inny niż zwykle. Widać, że wielu chłopaków było trochę zaskoczonych przygotowaniem nawierzchni i tym, jakie przełożenia znajdowały zastosowanie. Niektórzy mieli problemy. Przyznam się szczerze, że też nie miałem łatwo i trochę się namęczyłem. Ogólnie jednak nie mogę za bardzo narzekać, było fajnie. Jeżeli chodzi o wynik sportowy, tutaj oczywiście jest niedosyt. Z kolei o przygotowaniu toru absolutnie nie powiem złego słowa. Mało tego, należy się duży szacunek ludziom, którzy go przygotowali - zauważył zawodnik Unii Leszno.
Na początku nie brakowało krytycznych opinii, kierowanych w stronę GKSŻ ze względu na zmianę formatu rozgrywek i odejście od tradycyjnego, jednodniowego finału. Jak się okazuje, zdaniem wielu osób z żużlowego środowiska, a przede wszystkim zawodników, takie rozwiązanie wcale nie jest złe.
- Tegoroczne IMP to na pewno coś nowego. Do tej pory byłem przyzwyczajony do nieco innej formuły, tym razem mamy małą rewolucję. Jeżeli chodzi o końcowy werdykt co do jej słuszności, muszę się wstrzymać do trzeciego, czyli ostatniego turnieju finałowego. Zawsze wychodzę z takiego założenia, że najlepiej najpierw coś przeżyć do końca, a dopiero potem przychodzi czas na wyrażenie ostatecznej opinii. Na ten moment nowy format mi się podoba - podsumował zawodnik.
Bogumił Burczyk WP SportoweFakty
Zobacz także:
- Menedżer Motoru Lublin skomentował formę Wiktora Lamparta. "Nie szalejmy z zachwytu"
- Polonia pozbawiła Wybrzeże złudzeń! Jeden Jensen to za mało