W tym roku żużlowe środowisko wstrząsnęło zachowanie Jasona Doyle'a, który już w czerwcu poinformował o przedłużeniu umowy z Unią Leszno. Zawodnik kilkukrotnie mówił o tym, że w tym klubie czuje się jak w domu (przez rok mieszkał zresztą w domu prezesa), a zespół to dla niego druga rodzina i zamierza tam występować do końca kariery.
To wszystko przestało mieć jednak znaczenie zaledwie kilka miesięcy później, gdy beniaminek zwrócił się do niego z propozycją rekordowego transferu. Były mistrz świata nie zdobył się na odwagę, by swój - były już - klub osobiście poinformować o decyzji. Zamiast tego leszczynianie musieli zadowolić się zdawkowym SMS-em.
Prezes Fogo Unii Leszno, Piotr Rusiecki mówił potem o konieczności solidarności całego środowiska i honorowym zachowaniu. Przedstawiciele innych klubów zarzucają mu, że w czasach prosperity on też patrzył tylko na swój interes. Pokerową zagrywką, zmylił konkurencję w 2014 roku, a dzięki transferowi Emila Sajfutdinowa pięciokrotnie sięgał po złoty medal.
ZOBACZ Prezes Wilków Krosno: W żużlu etyki nie było, nie ma i nie będzie
- W 2014 roku w Zielonej Górze odbyło się nieoficjalne spotkanie przedstawicieli klubów PGE Ekstraligi, na którym zawarliśmy pakt. Nie chcieliśmy wzrostu cen na rynku, więc ustaliliśmy wzajemnie, że nikt z nas nie będzie wysyłał ofert do dwóch najlepszych zawodników z każdej drużyny. Minął jednak tydzień lub dwa, a Emil Sajfutdinow był już w Unii Leszno. Pamiętam, że na tamtym spotkaniu byli także obecni przedstawiciele tego klubu, ale jak widać nie przejęli się tymi ustaleniami - mówi Jacek Gajewski, który w 2014 rok sprawował funkcję wiceprezesa Apatora Toruń i uczestniczył w zebraniach najważniejszych osób w polskim żużlu.
Jego deklarację do dziś można zobaczyć w internecie
Cios zadany przez Unię Leszno Apatorowi, to jednak nic w porównaniu do tego, co podczas tego samego okna transferowego zrobił Leon Madsen. Duńczyk podpisał list intencyjny z GKM-em Grudziądz, a swoją decyzją zdążył się nawet pochwalić w mediach społecznościowych. Po nieco ponad tygodniu musiał jednak kasować wcześniejsze wpisy, bo pod wpływem bajecznej oferty z Unii Tarnów, zdecydował się zmienić decyzję.
Jego zachowanie zszokowało żużlowe środowisko, bo do tamtego momentu wydawało się, że podpisane dokumenty chronią strony i praktycznie przesądzają o transferze. Madsen udowodnił jednak, że nawet wypisanie wszystkich warunków kontraktu i podpis pod listem intencyjnym, nie mają tak naprawdę żadnej wartości.
- Dokonaliśmy wtedy dwóch bardzo ważnych transferów z Unii Tarnów (Artiom Łaguta i Leon Madsen - dop. aut.) i wydawało nam się, że wszystko jest już rozstrzygnięte. Chwilę później okazało się jednak, że Madsen dostał lepszą propozycję z Tarnowa i to tam podpisał ostateczny kontrakt. Zostaliśmy więc z listem intencyjnym, który okazał się być wart mniej więcej tyle, ile kartka papieru, na której został sporządzony. Nie było tam zastrzeżonych żadnych kar, więc nie mieliśmy podstaw, by ubiegać się o odszkodowanie - wspomina ówczesny prezes grudziądzkiego klubu, Zbigniew Fiałkowski.
Do dziś zresztą w internecie można znaleźć zdjęcie tego najsłynniejszego listu intencyjnego w polskim żużlu. Zachowanie Madsena sprawiło z kolei, że w kolejnych latach wycofano się z listów intencyjnych jako formy „zabezpieczenia”, a na decyzje zawodników postanowiono wpływać nieco innymi metodami (chociażby wysyłanymi zaliczkami w formie pożyczek). Do dziś jednak większość umów przedwstępnych jest zawieranych w formie ustnej, lub - tak jak w przypadku Doyle i Unii - na kartce papieru z ręcznie wpisanymi kwotami na przygotowanie do sezonu i każdy punkt.
Jedyną konsekwencją dla Duńczyka z całej sytuacji był fakt, że od tamtej pory ani razu nie otrzymał on oferty z grudziądzkiego klubu. Nic sobie jednak z tego nie robi, bo wciąż jest jednym z najlepiej zarabiających zawodników w PGE Ekstralidze.
Negocjacje z nim nigdy nie były przyjemnością
W zupełnie inny sposób negocjacje prowadził Greg Hancock, który w trakcie okresów transferowych wyprowadził z równowagi działaczy przynajmniej dwóch klubów. Najbardziej spektakularna była jego zmiana decyzji w sprawie transferu do Motoru Lublin. Amerykanin ustalił już wtedy warunki kontraktu z pierwszoligowym klubem, ale w ostatnim momencie zdecydował się zawrzeć długoletnie porozumienie z drugoligową Stalą Rzeszów. Władze Motoru były tak wzburzone stylem negocjacyjnym czterokrotnego mistrza świata, że prezes Jakub Kępa oświadczył, że już nigdy nie wróci do rozmów z tym zawodnikiem.
Działacz miał prawo czuć się oszukany, bo zaledwie kilka dni wcześniej przyjechał specjalnie do Warszawy, by na lotnisku omówić wszystkie szczegóły kontraktu z legendarnym zawodnikiem. Spotkanie zakończyło się kompromisem i uściskiem dłoni, który miał zapowiadać owocną współpracę. Wszystko skończyłoby się fatalnie, gdyby nie czujność władz Motoru, które w odpowiednim momencie zorientowały się, że coś jest nie tak i rozpoczęły rozmowy z Andreasem Jonssonem. Hancock nie zamierzał poinformować ich o swojej decyzji, a niepewność w sprawie tego transferu trwała aż do momentu, gdy Amerykanin przyleciał do Polski i wsiadł do samochodu jadącego do Rzeszowa.
Lubił robić wrzutki
Choć uśmiechnięty Amerykanin znany jest z ugodowego charakteru, to jednak negocjacje kontraktowe z nim były drogą przez mękę. Przekonał się o tym także Apator, który w 2016 roku, do ostatniego dnia okna nie mógł być pewny przedłużenia kontraktu z gwiazdorem.
- Od początku byłem przekonany, że Greg ostatecznie podpisze z nami kontrakt, ale faktycznie kilka osób w klubie już traciło nadzieję i było zbulwersowanych jego zachowaniem. Niecierpliwili się także kibice. Gdy wydawało się, że wszystko jest już na ostatniej prostej, to Hancock lubił robić kolejną wrzutkę i stawiać nowe warunki. Z pozoru były to drobne sprawy, ale potrafiły wprowadzić spore zamieszanie. Chodziło choćby o zadbanie o dodatkowe rzeczy, jak choćby zakwaterowanie dla mechaników, transport z lotniska, czy warsztat na stadionie - przyznaje Gajewski, z którego w tamtym czasie śmiano się, że aby dopiąć sprawy transferowe z Hancockiem, musiał wybrać się aż do Walencji, by podczas odbywającego się tam MotoGP, zadbać o podpis na kontrakcie lidera swojego zespołu.
- Wiele osób łączyło wtedy te fakty, ale nasza obecność w Walencji była zupełnie przypadkowa i nawet nie mieliśmy okazji się zobaczyć. Ja byłem tam prywatnie i przyjechałem w dzień wyścigu, a Hancock przez kilka dni przed wyścigiem realizował tam zobowiązania reklamowe dla sponsorów. Prawdą było jedynie to, że Amerykanin faktycznie kontrakt z Apatorem podpisał zaledwie kilka godzin przed zamknięciem okna transferowego. Ja byłem jednak o niego spokojny - wspomina Gajewski.
Najpierw go bronili, a później nazwali ruską świnią
Z kolei, gdyby chcieć wymienić wszystkich zawodników, którzy mieli już dogadane wszystkie warunki kontraktu, ale ostatecznie nie trafili do danego klubu, to lista byłaby bardzo długa, a otwierałby ją zapewne Tomasz Gollob, który przez kilka lat był łączony z Marmą Rzeszów, ale ostatecznie nigdy nie trafił do tego klubu. Prezes Stali Gorzów Władysław Komarnicki lubi się chwalić, jak zatrzymał zawodnika w drodze do Rzeszowa i przekonał do transferu do Gorzowa.
W ostatniej chwili decyzje zmieniali także Ryan Sullivan czy Grigorij Łaguta. Rosjanin najpierw był zaciekle broniony przez ROW Rybnik w sprawie przed POLADA, ale gdy ostatecznie wrócił na tor w barwach Motoru, został nazwany przez prezesa ROW Krzysztofa Mrozka "perfidną ruską świnią”. Działacz musiał się potem ze swoich słów tłumaczyć w sądzie.
Czytaj więcej:
Uratowali ukraińską rodzinę przed wojną
Wilki komplikują sytuację Stali