Żużel. Ten zespół mogłaby poprowadzić nawet teściowa. "Mecze właściwie wygrywały się same"

PAP / Piotr Surma / Na zdjęciu: Jacek Gollob (w niebieskim) i Tomasz Gollob (w czerwonym)
PAP / Piotr Surma / Na zdjęciu: Jacek Gollob (w niebieskim) i Tomasz Gollob (w czerwonym)

Andrzej Koselski wspomina ostatnie mistrzostwo Polonii Bydgoszcz. Ówczesny trener zespołu mówi o współpracy z gwiazdami, podejrzanym zachowaniu swojego podopiecznego oraz zdradza, jak godził wielkie ambicje gwiazd polskiego żużla.

Choć odkąd Polonia spadła z Ekstraligi Żużlowej minęło już ładnych kilka lat, kiedyś klub był prawdziwym hegemonem, a na przełomie wieków zdobywał tytuł za tytułem. Ostatni mistrzowski sezon w wykonaniu bydgoszczan przypadł na rok 2002. Wtedy zespół znad Brdy wygrał rundę zasadniczą z przewagą trzech punktów, której nie oddał do końca rundy finałowej (Point-S Polonia wygrała ze skromnym punktem przewagi nad Unią Leszno).

W poprzednich latach Polonia wcale nie dysponowała mniejszą siłą rażenia, a raptem rok wcześniej sięgnęła po ligowy brąz. Dlatego trudno się dziwić Koselskiemu, że mistrzowski tytuł go specjalnie nie zaskoczył.

- Wtedy mieliśmy taką paczkę, że mecze właściwie wygrywały się same. Trener Malinowski niegdyś mawiał - jeśli masz bardzo mocny zespół, to na pozycji trenera ustawisz teściową, a i tak wygracie spotkanie. Właśnie tak było z Polonią w 2002. Gwiazd nie brakowało. Tomek Gollob, Jacek Gollob, Piotrek Protasiewicz... Wszystko wsparte dwoma silnymi obcokrajowcami. Taki zespół właściwie sam jeździ - mówił Andrzej Koselski, ówczesny trener bydgoskiego zespołu, w rozmowie z WP SportoweFakty.

- Oczywiście nigdy nie jest tak, że w ciemno zakładasz zdobycie złota. Medal to medal, nigdy nie wiadomo, co do końca się wydarzy na szczycie tabeli. Natomiast znałem potencjał naszej drużyny. Mistrzostwo mnie nie zdziwiło. Może nie zakładałem go wprost, ale brałem pod uwagę. Wiedziałem, że jesteśmy w gronie faworytów do tytułu i się nie pomyliłem - tłumaczył dawny zdobywca tytułów DMP i MPPK.

ZOBACZ Świącik szczerze o Drabiku. "Wykreował swoją osobowość". W tle kulisy transferu do Wrocławia

Z gospodarstwa na stadion

Polonia Bydgoszcz w tamtym sezonie mogła liczyć na dwóch znakomitych obcokrajowców. Koselski zdradził, że nie zawsze było się z nimi łatwo porozumieć. Choć Mark Loram i Todd Wiltshire byli bezproblemowi w parkingu i obaj stanowili o sile drużyny, komunikacja z nimi stanowiła dla trenera pewien problem.

- Obcokrajowcy byli specyficzni. Nie było z nimi żadnych kłopotów. Wsiadali i robili swoje, zero pretensji. Oczywiście świetnie pamiętam Marka i Todda. Ja z zagranicznymi zawodnikami dogadywałem się najsłabiej, bo dzieliła nas bariera językowa, ale czasami porozumiewaliśmy się bez słów. Wystarczyło podejść z programem albo pokazać coś na migi i wszystko było jasne. Do bardziej skomplikowanych dialogów oczywiście korzystaliśmy z tłumacza. To było dla mnie coś innego, ale zawsze dawaliśmy radę - wspominał Koselski.

- Loram to była ciekawa postać. Robił dla nas punkty, a potem prosto z meczu jechał do swojego gospodarstwa. Loram miał życie poza torem, gdyż był rolnikiem. Trzeba przyznać, że determinacji mu nigdy nie brakowało. W 2000 roku dopiął swego i sięgnął po tytuł indywidualnego mistrza świata, nie wygrywając żadnego turnieju GP. Potrafił wykorzystać swój czas - tłumaczył.

Zaskakujące spotkanie

Choć zwycięzca DMP z 1971 roku głównie pamięta Todda Wiltshire'a z ambitnej walki i skutecznej jazdy, przypomniał nam o pewnym spotkaniu Polonii z Atlasem Wrocław, w którym jego występ był delikatnie mówiąc zadziwiający.

- Todd to był kawał zawodnika, można było na nim polegać. Walnie przyczynił się do mistrzostwa w 2002 roku. Niemniej pamiętam taki mecz rozegrany rok wcześniej, gdy pojechaliśmy w rundzie zasadniczej do Wrocławia. No i łapaliśmy się wtedy z chłopakami za głowy. Todd wygrywał starty, odjeżdżał pod bandę, tracił pozycje i tak kolejno w kilku biegach. To było bardzo dziwne, rozmawiało się o tym incydencie w środowisku. Nie pomagał fakt, że Todd znał się z Gregiem Hancockiem, który wtedy reprezentował drużynę z Wrocławia. Mówiło się, że Todd po koleżeńsku chciał pomóc wygrać gospodarzom mecz. On się zarzekał, że nie pomagał rywalowi, ale to wszystko wyglądało bardzo dziwnie - zauważył Koselski.

Łysa opona? "No problem"

Nasz rozmówca zdradził również, na przykładzie Grega Hancocka, jaką mentalność mieli obcokrajowcy.

- Zawodnicy zza granicy byli profesjonalni do bólu, jak już mówiłem. Pamiętam taką anegdotyczną sytuację z Gregiem Hancockiem. Trenowałem wtedy Start Gniezno. Mieliśmy ostatni wyścig i ważny mecz do wygrania, nie do końca pamiętam który, ale to mniej istotne. Kończyły nam się opony, idę do Grega i mówię, że dam mu jedną. On mówi, że nie. Patrzę, a jego jest cała łysa. Pokazuję na program i mówię, ale Greg - ty musisz wygrać ten wyścig. On się szeroko uśmiechnął i odpowiedział "no problem". I wyścig wygrał, właśnie na łysej oponie (śmiech). Tacy byli obcokrajowcy, mieli coś w sobie. Nie mówię, że Polacy nie byli profesjonalni, ale niektórzy zawodnicy zza granicy rzeczywiście się wyróżniali ze względu na tego typu sytuacje - wspominał Koselski.

Liczyła się drużyna

Czy łatwo prowadzić drużynę pełną gwiazd? Istnieje stereotyp, że nie do końca. Były trener reprezentacji Polski twierdzi jednak, że to nie było trudne, choć niekiedy interwencje były konieczne. Natomiast głos ostatecznie i tak należał do zawodników.

- Zdarzały się kłótnie o pola startowe w biegach nominowanych, ale to w tym sporcie normalne. Na przykład czasami Tomek i Piotrek chcieli to samo pole. W takich sytuacjach oczywiście mówiłem - dla drużyny będzie lepiej, jeżeli ty pojedziesz z tego, a ty z tego. Zawsze ktoś był niezadowolony. Natomiast ostatnie słowo mieli zawsze zawodnicy - mówił Koselski.

- Mówiłem, żeby po prostu się dogadali. Nie chciałem ich do czegoś zmuszać. Nigdy jednak nie było tak, że oni nie respektowali tego, co mam do powiedzenia. Wiedzieli, że mój pogląd wynika ze stawiania dobra drużyny na pierwszym planie. Żużlowcy chcą zwykle zarobić jak najwięcej pieniędzy, a dobre pola w tym pomagają. Niemniej na końcu i tak zawsze liczyło się dobro drużyny. Z chłopakami współpracowało się dobrze. Nie byłem z nikim skonfliktowany, nie było zawodników, z którymi nie potrafiłbym znaleźć wspólnego języka - dodał.

To były tuzy

Mistrzostwo Polski było ostatnim, które do tej pory udało się wywalczyć bydgoskiej drużynie. Koselski nie kryje, że jest dumny, ponieważ współtworzył ten projekt.

- Gdy patrzę na medale, to wspomnienia wracają. Jestem dumny, bo kto by nie był. Cieszę się, że dołożyłem swoją cegiełkę do dużego sukcesu, przecież mistrzostwo to nie byle co. Natomiast zawsze powtarzam, że miałem wtedy świetny zespół. To było niestety ostatnie mistrzostwo Polonii. Potem kilku zawodników odeszło i już tak pięknie nie było, ale sentyment pozostał. Z taką paczką jak wtedy, każdy by zrobił mistrza Polski - podsumował Andrzej Koselski.

Rozmawiał Bogumił Burczyk, dziennikarz WP SportoweFakty

Zobacz także:
Menedżer jednoznacznie o oczekiwaniach co do Szlauderbacha. "Mamy na niego jasny plan"
Tungate ma wiele do zdobycia, ale i do stracenia. "Ten sezon może wpłynąć na rozwój jego kariery"

Komentarze (2)
avatar
Tomek z Bamy
3.02.2023
Zgłoś do moderacji
0
1
Odpowiedz
Czekanski wspaniale prowadzil Iskre w 1998 roku. Menago legenda. 
avatar
Pawulonik
2.02.2023
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Panie Andrzeju. To nie tak że taka paczka sama wygrywa. Bywały już w polskiej lidze dream teamy. Gdańsk Toruń Wrocław. I nie zawsze szło dobrze. Czasem gwiazdy nie potrafią współpracować. A sta Czytaj całość