Żużel. Uchodził za talent. Po jednym z upadków musiał przejść sześć operacji

Facebook / Śląsk Świętochłowice - historia / Na zdjęciu: Sebastian Kowolik
Facebook / Śląsk Świętochłowice - historia / Na zdjęciu: Sebastian Kowolik

Dziś nazwisko Kowolik w sporcie żużlowym kojarzone jest za sprawą młodego zawodnika Włókniarza Częstochowa - Marcela. W przeszłości w lewo i również w klubie z północy województwa śląskiego jeździł jego wujek, Sebastian.

Sebastian Kowolik urodził się 5 sierpnia 1976 roku w Rudzie Śląskiej. Jako szesnastolatek ubiegał się o certyfikat żużlowy, a jego uzyskanie nie stanowiło dla niego problemu.

Jeszcze jako adept został okrzyknięty dużym talentem, a to za sprawą faktu, że na treningach z ogromną łatwością pokonywał licencjonowanych kolegów ze Śląska Świętochłowice.

- Pierwszy raz na zawodach żużlowych byłem w wieku trzech lat i od tego czasu chciałem być żużlowcem. Zapisałem się do szkółki w wieku czternastu lat, bo wcześniej nie było takiej możliwości - przyznał w jednym z wywiadów na łamach "Tygodnika Żużlowego".

ZOBACZ WIDEO: Magazyn PGE Ekstraligi. Dudek, Holder i Ferdinand gośćmi Musiała

Nic dziwnego, że gdy tylko przebrnął przez egzamin na żużlowe prawo jazdy, to trener wiązał z nim duże nadzieje. A początki łatwe nie były, bo Śląsk w tamtym czasie, jak i teraz - był w trudnej sytuacji, więc treningi nie odbywały się często. Kowolik musiał zatem wykorzystywać maksymalnie każdą szansę, którą dostał, by wyjechać na tor.

Kontuzja u progu kariery

Dobrze rozwijającą się karierę Kowolika przerwała kontuzja. Wiedział, że żużel jest sportem niebezpiecznym i kontuzjogennym. Zdawał sobie sprawę, że prędzej, czy później, to i jego spotka, ale nie spodziewał się, że aż tak szybko i tak brutalne będzie jego zderzenie z pierwszym urazem. Praktycznie na dwa lata wypadł z czarnego sportu.

Wychowanek Śląska walczył, by wrócić do zdrowia, ale celem numer jeden było to, by ponownie wsiąść na motocykl żużlowy i znów ścigać się w lewo. Dużo samozaparcia oraz ciężka praca sprawiła, że ten cel udało się zrealizować.

- 1996 rok był pierwszym bez kontuzji. Początek był słaby, ale później się rozjeździłem i było dużo lepiej. Na moją psychikę może źle to nie wpłynęło, bo byłem optymistą i wierzyłem w siebie, ale szkoda mi tego wieku, w którym młodzieżowcy osiągają największe postępy. Myślę, że moja kariera potoczyłaby się inaczej, gdyby nie kontuzje - dodał Sebastian Kowolik.

Dostrzeżony przez mistrza Polski

W 1996 roku Kowolik w pierwszej lidze wystartował w 63 biegach, w których zdobył 64 punkty i osiem bonusów. Wydawało się, że Śląsk będzie miał solidnego młodzieżowca. W kolejnym sezonie drużyna nie przystąpiła jednak do rozgrywek ligowych. Kowolik szybko znalazł nowego pracodawcę, bo pomocną dłoń wyciągnął do niego Włókniarz Częstochowa. Drużyna Lwów była wówczas Drużynowym Mistrzem Polski, więc dla Kowolika było to ogromne wyróżnienie.

Marek Cieślak dał mu wówczas możliwość występu w 42 wyścigach. Nie spisał się w nich może najlepiej, bo debiutancki sezon w najwyższej klasie rozgrywkowej zakończył z dorobkiem 19 punktów i pięciu bonusów. Dla Włókniarza też to był sezon spisany na straty, ponieważ przedostatnia pozycja w tabeli spowodowała degradację do pierwszej ligi.

- Dużo się nauczyłem, miałem dojście do nowinek technicznych i podpatrywałem najlepszych. Jeżdżąc w Świętochłowicach, niewiele mogłem podejrzeć lepszych zawodników, mało kto mógł mi coś podpowiedzieć, a do tego jeżdżący trener też nie miał czasu na bieżąco kontrolować postępów - wyjaśnił Kowolik.

Południowe wojaże

Kowolik długo miejsca we Włókniarzu nie zagrzał, bo po sezonie opuścił ekipę z Częstochowy. Kolejnym przystankiem był rybnicki RKM, ale i tam spędził zaledwie kilka miesięcy, po czym zdecydował się wrócić na cztery lata do macierzystego klubu.

- W Rybniku była wtedy spora konkurencja, byli wszyscy zawodnicy z Rybnika, a ja byłem dopiero trzecim rezerwowym do składu. [...] Do Śląska wróciłem po namowach działaczy. Zawsze był to klub bliski memu sercu, jednak dla mnie, jako zawodnika nie było to dobre. Nie miałem płacone na czas, albo wcale, a wiadomo, że w żużlu bez inwestycji wyniku się nie zrobi - opowiadał Kowolik.

Przed sezonem 2003 postanowił znów spróbować żużla poza macierzą. Swojego szczęścia szukał jednak stale na południu naszego kraju. W jego CV pojawiły się: TŻ Łódź (2003), Kolejarz Opole (2004-2005) i Orzeł Łódź (2006).

Miał być najlepszy sezon. Był... ostatni

Kowolik w 2006 roku z dużymi nadziejami związał się z klubem, którym zarządzał Witold Skrzydlewski. W drużynie postawiono wtedy mocno na doświadczonych zawodników - Jacka Woźniaka (37 lat), Matthiasa Kroegera (37), Wojciecha Żurawskiego (37) i Marka Hućko (35). Kowolik był wówczas piątym pod względem wieku i to też trochę przełożyło się na wyniki.

O ile Kroger mógł powiedzieć śmiało, że jest jak wino, o tyle jego koledzy już niekoniecznie. Oprócz Niemca prym wiedli Freddie Eriksson i Henning Bager. Kowolik od początku był z kolei tym, który ciągnął wyniki formacji krajowej. Jednak to miało miejsce do czasu. Konkretniej do czwartej rundy Drużynowych Mistrzostw 1. Ligi.

Tego dnia do Łodzi zawitał dobrze znany Kowolikowi Kolejarz Opole. Mecz od początku był bardzo zaciętym widowiskiem. W dziewiątym biegu doszło do fatalnej kraksy. Kowolik, próbując zaatakować Krzysztofa Stojanowskiego, przeszarżował i z impetem uderzył w bandę. Skutki kraksy były opłakane.

- Kontuzja obojczyka była "kosmetyczna", o tyle ramię wymagało sześciu operacji w ciągu pięciu lat. Kość ramienia była nie tyle złamana, co rozkruszona niczym kawałki lodu. Do tego uszkodzenie nerwu i brak kontroli niektórych mięśni. [...] Przez pół roku ćwiczyłem codziennie i myślałem, by wrócić jak najszybciej na tor. Jednak po kilku miesiącach dotarło do mnie, że już nie wrócę do pełnej sprawności - mówił Kowolik.

Nie zraził się do żużla. Dziś śledzi losy bratanka

Kiedy Kowolikowi udało się w większym stopniu zaleczyć wszelkie urazy, zaczął uprawiać sporty amatorsko. Można było go ujrzeć na torach motocrossowych, a także halowych parkietach, grającego w piłkę. Żużel dał mu dobrą szkołę i ukształtował jako człowieka.

- Mało jest dyscyplin, w których zawodnik musi być aż tak przedsiębiorczy. Musi znaleźć klub w Polsce i za granicą. Musi znać języki obce, zatrudniać osoby do pomocy, sprzęt, znać się na mechanice i prowadzić swój marketing. Do tego trzeba znać się na mapach, logistyce - opowiadał.

Kowolik nie ukrywa, że do prowadzenia własnej firmy transportowej bardziej wykształcił go żużel niż studia. Sam wykonał też papiery na instruktora sportu żużlowego i zajmował się sekcją amatorską w Świętochłowicach, która sięgnęła nawet po złoty medal Drużynowych Mistrzostw Polski.

Dziś nazwisko Kowolik znów oglądamy na żużlowych torach, a to za sprawą Marcela, młodego zawodnika w klasie 250cc. Reprezentant Włókniarza jest synem Szymona Kowolika, brata Sebastiana.

Czytaj także:
W marcu czeka nas dużo żużla. Sprawdź przedsezonowy rozkład jazdy
To był dla niego szok, co zrobił Woffinden!

Źródło artykułu: WP SportoweFakty