Spotykamy się w klimatycznej tallińskiej restauracji. Zabierają ze sobą rodziny. Jest kilka klaserów ze zdjęciami. Przynoszą piękny, własnoręcznie wykonany album dokumentujący historię klubu Ranna Speedway z Tabasalu. To absolutnie urzekające. W cyfrowym świecie takich perełek już się nie spotyka. I takich ludzi też jakby coraz mniej.
Nestor rodu, rocznik 1941, przedstawia się staromodnie: "Reino Viidas, mistrz sportów motocyklowych Związku Radzieckiego". Podaje dłoń z mocnym uściskiem, mierzy przenikliwym spojrzeniem. Natychmiast czuć, że jest człowiekiem z innego, odchodzącego w niepamięć świata, ale i ten współczesny nie jest mu obcy. Na spotkanie przyjechał samochodem, swobodnie posługuje się smartfonem, a pamięci i trzeźwości myśli mógłby pozazdrościć mu niejeden młodzieniaszek. Szacunek zyskuje nie tylko z racji wieku, ale wrodzonej charyzmy i pewności siebie.
Reino wychowywał się w Tallinie bez ojca. Choć ukończył szkołę morską, od pływania dużo bardziej interesowały go motocykle. W 1967 roku został mistrzem Estonii na długim torze, a w 1971 pierwszym, historycznym mistrzem na torze klasycznym. Rok później obronił tytuł. W latach 1971-72 wraz z Valdurem Veinomae zdobył krajowe złoto w motokrosie z wózkami bocznymi, a w 1975 dorzucili tytuł w zimowym motokrosie.
ZOBACZ WIDEO: Inflacja dotknęła także żużlowców. Wcale nie zarobią więcej
Był pierwszym Estończykiem który reprezentował barwy klubowe w Związku Radzieckim (w klasycznym żużlu oraz na lodzie), stając się zawodnikiem Nevy Leningrad. Do historii przeszedł także jako pierwszy indywidualny mistrz Łotwy. Karierę, do końca obfitującą w sukcesy, zakończył w połowie lat '80, gdy na świeżo wybudowany tor w Tabasalu, wyjechał jego potomek - Ken.
Wiktor Balzarek: Reino - pan nadał tej historii bieg. Nie sposób nie zapytać o początki przygody z żużlem, który był w Estonii sportem nieznanym. Skąd tak nietypowe zainteresowanie?
Reino Viidas (dziadek): Nie tyle był sportem nieznanym, po prostu go nie było. A ja od małego byłem zafascynowany motocyklami. To była pierwsza, wielka miłość. Przy każdej okazji siadałem na motocykl, a jak nie pozwalano mi jeździć, to chociaż majsterkowałem. Szybko wystartowałem w pierwszym wyścigu i okazało się, że chyba mam smykałkę, bo wygrałem raz i drugi. Ścigałem się na wszystkich typach motocykli, ale najchętniej na tych z koszem bocznym. I zawsze byłem w czołówce. Tak mnie dostrzeżono.
Ale jak stał się pan żużlowcem, w kraju gdzie nie było ani jednego toru do żużla?
Ktoś z centrali wypatrzył mnie na zawodach z koszami. Podszedł i zapytał, czy nie chciałbym spróbować żużla. A ja mu na to: "a co to takiego, ten żużel?". No ale dobrze, w sumie chętnie przystałem na propozycje, zawsze to kolejna okazja do ścigania. Tymczasem okazało się, że mnie - Estończyka z Tallina, wysyłają na dwa tygodnie na obóz szkoleniowy do... Ufy, w Baszkirii. Polecieliśmy samolotem. Tam pierwszy raz widziałem żużel na własne oczy. Mówią, że była taka dyrektywa, żeby z każdego kraju związkowego wyszkolić jakiegoś żużlowca.
Kiedy to było?
Na początku lat sześćdziesiątych.
Czyli złapał pan bakcyla na dziesięć lat przed budową pierwszego toru do klasycznego żużla w Estonii!
No a jak! Bardzo fajna odmiana wyścigów. Ale dla mnie, uczciwie mówiąc, jedna z wielu. Ścigałem się przecież na lodzie, motokrosie, zimowym motokrosie, z koszami bocznymi i na długim torze, bo taki był na tallińskim hipodromie już wcześniej... Nie byłem żużlowcem, ale motocyklistą. Nie tak jak teraz, gdzie młodzi są nauczeni tylko jazdy na klasycznym torze.
Ale jak pan trenował na żużlu, skoro nie mieliście własnego toru?
Nie trenowałem. Ja po prostu startowałem w zawodach. To był mój trening. Były zawody - leciało się, albo jechało pociągiem. Albo i jedno i drugie. Potem startowałeś w imprezie, i siup - na zad i do pracy. Trening był czymś, czego nie znaliśmy.
Do rozmowy wtrąca się Ken: I to już tak zostało tutaj w Estonii. W moich czasach też praktycznie się nie trenowało. Może w szkółce, na 125ccm, ale potem jak już byłeś zawodnikiem, to treningów nie było. Zostawały zawody i nic więcej.
W archiwach znalazłem informacje, że startował pan dla klubów z Daugavpils i Leningradu.
Tak było. Chcieli mnie i tu i tu, ale ja wolałem jeździć na Łotwie. Lepiej się tam czułem. Wtedy żużel w Daugavpils raczkował, pomagaliśmy go budować. A ja zostałem pierwszym mistrzem Republiki Łotewskiej, w 1965 roku. W zawodach zgromadziłem 14 punktów, tyle samo co miejscowy chłopak (Anatolij Pietrowski - przyp. W.B). W biegu dodatkowym uciekłem mu ze startu i tyle mnie widział. Tak zasuwałem, że jeszcze wykręciłem rekord toru!
Po czym wrócił pan do siebie jako mistrz Łotwy, który nie ma nawet gdzie trenować. Niebywałe! Pierwszy tor do klasycznego żużla, powstał w Estonii dopiero pięć lat później.
Tłumaczę - byłem motocyklistą. Żużlowcem tylko kiedy zapraszano mnie na zawody, gdzieś na terenie ZSRR. A tu na miejscu ścigałem się we wszystkich pozostałych odmianach motosportu. Największą radość miałem z zawodów z wózkami bocznymi.
Patrząc na zdjęcia, to jazda z wózkiem wymagała potężnej siły. Te motocykle swoje ważyły.
Tak, trzeba było być bardzo sprawnym, mieć dobrą kondycję i krzepę. I ja miałem. Potrafiłem się podciągać seriami na drążku, trzymając go dwoma palcami. Popatrz na tych młodych, czy któryś z nich to potrafi (w tym momencie Reino rzuca zawadiackie spojrzenie na syna i wnuka, a tych jakby na kilka sekund dopadają problemy ze słuchem, patrzą gdzieś obok, niewyraźnie). Ha! Na tych dwóch palcach, seriami!
Ale pana parowy to też musiał być niezły gieroj!
Oj, był! Ale odwagę przesadnie wspomagał alkoholem. To smutne, ale przegrał z tą chorobą...
No właśnie, jak to było - to prawda, że wtedy wszyscy pili i to dużo?
Ja nie. Nigdy nie lubiłem alkoholu. Abstynentem nie byłem, piwo czy lufę się wypiło, ale nigdy w nadmiarze. Ale tak, wódka niszczyła młodych, zdolnych ludzi.
Ken: Mam to po ojcu. Piwko, może kieliszek Old Tallin. Ale skromnie. To nie jest tak, że wszyscy tutaj za Sojuza pili. Stereotypy.
Jeździł pan po całym Związku Radzieckim. Mało kto miał możliwość. Jak to było dajmy na to w takiej Ufie? Inny świat?
W porządku ludzie. Tatary, jak Tatary, normalne chłopy. Tylko skośnookie (śmiech).
A na pana jak patrzyli? Był pan jak efemeryda z malutkiej Estonii?
Była rywalizacja, normalne, zdrowe relacje. Może trochę mieli mnie za świra, bo ja nigdy nie puszczałem manetki. "O, Estończyk przyjechał, znowu sobie coś połamie" - tak się ze mną droczyli. Znałem i lubiłem najlepszych w ZSRR. Z wzajemnością.
A tych kontuzji trochę było?
Ken podsuwa mi pod nos czarno białe zdjęcie: tu patrz, taki to z ojca był kozak!
Reino: A no tak, tu jadę w zawodach ze złamaną nogą, całą w gipsie za kolano. Trochę trzeba było go nacinać, żeby się dało. Sportowiec sowiecki nie jechał dopiero jak nie miał obu nóg (śmiech).
A na tle pozostałych republik radzieckich, jak żyło się sportowcom w Estonii?
Nie wiem czy można to oceniać przez pryzmat sportowca. Ludziom żyło się dobrze. Mleko z kranów nie płynęło, ale nie było źle. Normalne miejsce do życia.
Ken: które jednak o mało co ojca nie zabiło...
Reino: Stare czasy... W 1956 roku wybuchło powstanie na Węgrzech, skutecznie stłumione przy pomocy bratniej Armii Radzieckiej, w skład której wchodzili moi trochę starsi koledzy. Wysłali ich tam. A ja dobrze wiedziałem jak było, nie miałem mózgu skażonego ruską propagandą. W sumie, jako Estończyk, miałem takie same pragnienia jakie musieli mieć Węgrzy, do których strzelali moi koledzy. Mieliśmy kontakty z ich studentami i tak samo jak oni, kolportowaliśmy ulotki, w których pisaliśmy, co naprawdę dzieje się w Budapeszcie. Bo w radiu, co oczywiste, przekaz był inny. Wpadłem rozdając bibułę na mieście.
Co było później?
Skazali mnie za działalność wywrotową. Dostałem kilka lat łagru pod Murmańskiem.
Ale przetrwał pan to i wrócił?
Młody człowieku... (Reino nie umie ukryć wzruszenia, szklą mu się oczy, zmienia ton wypowiedzi i mówi ciszej). Stamtąd raczej się nie wracało. Udało mi się uciec.
Jakim cudem?
Mówiłem - byłem ponadprzeciętnie silny i sprawny. Tymi rękoma (Reino pokazuje dłonie) rozciągnąłem dziurę w drucie kolczastym i uciekłem z konwoju. Do Tallina wróciłem pod wagonem pociągu towarowego. Cholernie dużo kilometrów. Ale przetrwałem.
I nikt się o pana nie upomniał? Przecież nie mógł pan tak po prostu wrócić do miasta?
Był taki jeden milicjant, któremu wcześniej pomagałem przy motocyklach. Miał dług wdzięczności i chociaż nic nie musiał, to okazał się przyzwoitym człowiekiem. Za jego pomocą udało się zmienić tożsamość, dostałem nowy dowód, stałem się innym człowiekiem. A że w łagrze nie zgadzał się stan ilościowy? Związek Radziecki to był duży kraj, ludzi też w nim było dużo...
Ken: Wychowywałem się nie mając pojęcia o tej historii. Dopiero rok temu tata ją opowiedział.
Niesamowite.
Ken: Medal i podziękowania, które otrzymał za swoją postawę od Ambasady Węgierskiej też przemilczał.
Reino: Kiedyś o tym nie było bezpiecznie mówić. A dzisiaj przynajmniej ktoś chce słuchać.
Ogromny szacunek dla pana, Reino. Ale proszę powiedzieć, nie odnosi pan wrażenia, spoglądając na wojnę w Ukrainie, że te podłe stare czasy znów kryją się za rogiem? Czuje się pan bezpieczny w Estonii?
Ja te czasy dobrze pamiętam, ja je znam. Na własnej skórze poznałem. Tylko czy młodzi rozumieją to co się dzieje, tego nie jestem pewien. A czy czuje się bezpieczny? Czy ktokolwiek może czuć się bezpieczny tak długo, jak po świecie chodzi Putin? Kto wie co temu opętanemu człowiekowi jeszcze przyjdzie do głowy?!
Dokładnie tak... Ale wróćmy lepiej do sportu. Proszę mi powiedzieć - pierwszy estoński tor zbudowano w 1971 roku w Jarvakandi. To 80 kilometrów na południe od Tallina. Dlaczego akurat tam?
Czemu tam? Nikt chyba nie wie. Po prostu. A czemu nie? (śmiech)
A dlaczego zniknął tak szybko, ledwie po kilku latach?
Nie było pieniędzy. Albo raczej nie było patrona, który by nad nim sprawował opiekę. Jakiegoś sowchozu, zakładu pracy. Bez tego nic nie miało prawa się udać.
Obiekt był czynny w latach 1971-1974, a w sezonie 1975 estoński żużel miał przenieść się na jeden rok do miejscowości Vasalemma. Mam rację?
Nic takiego nie miało miejsca. Tam nigdy nie było toru. Ale rzeczywiście było jakoś tak, że ostatnie mistrzostwa Estonii odjechaliśmy w Daugavpils, bo u nas już nie było gdzie.
To by się mogło zgadzać, bo w mistrzostwach z 1975 roku pojechało - i to nieźle - kilku Łotyszy. A turnieje były dwa.
Tak, tak było, teraz sobie przypominam. Były dwa turnieje na Łotwie, dzień po dniu. Ale skąd wzięła ci się ta Vasalemma, to nie wiem.
Ken: Tato, a może tam był jakiś klub motocyklowy, który oficjalnie został wpisany jako organizator imprezy?
Reino: Mogło tak być, ale przecież mieliśmy typowo żużlowe kluby, to czemu w papierach nie wpisali któregoś z nich?
Ken: No to klops. Jak ojciec nie wie, to już się nie dowiemy (śmiech)!
A właśnie, przecież za czasów istnienia obiektu w Jarvakandii mieliście nawet ligę!
Mieliśmy, tak! A w niej trzy zespoły. Ja jeździłem w klubie Kalevi z Tallina, była ekipa z Jarvakandi i jeszcze jedna złożona z pozostałych chłopaków. I każdy dostał medal (śmiech).
To jest fenomen.
Żaden fenomen - jedne zawody, raz w roku. Każdy był tak naprawdę gospodarzem, bo to przecież był jedyny tor. A treningów jak mówiłem nie było, więc...
A co się później stało z Jarvakandi?
Ken: Na torze wybudowano coś innego, jakieś hangary. Już nie istnieje.
A jak na moje to istnieje. Widać go całkiem wyraźnie na zdjęciach satelitarnych.
Ken: Tak słyszałem. Uczciwie to ci powiem, że ja tam nigdy nie byłem...
Reino: Synek, synek! Byłeś i ja to zaraz udowodnię, że byłeś!
Senior łapie za plik fotografii i po chwili wyciąga jedną, podsuwając Kenowi pod nos. Na niej kilkuletni brzdąc siedzi na żużlówce, a obok stoi dumny czterdziestolatek. Z tyłu zaporożec i drewniana stodoła.
Reino: Tak się darłeś się, że chcesz na motor, że aż nam zdjęcie zrobili. Widzisz, nawet nie wiedziałeś!
Ken: Ale tak mi to już zostało! Byle wsiąść na motocykl (śmiech)!
A zachowała się jeszcze jakaś fotografia z tamtego toru?
Chyba tylko ta. Po czym poznaję? Popatrz na granulację toru, kamienie wielkości pięści. To musiało być w Jarvakandi.
Od tego czasu minęło dziesięć lat zanim powstał tor w Tabasalu. Ale kiedy go wybudowano Pan znów wsiadł na motocykl i w sezonach '84 i '85 dołożył dwa srebrne medale.
Ale wtedy już zjeżdżałem ze sceny. Nowopowstały klub zaczął szkolić młodych zawodników, wśród nich był Ken. Bez wątpienia odziedziczył geny do ścigania. I latach '80 zaczął pisać własną historię. Nie pozwolił, by nazwisko Viidas zniknęło z żużlowych torów.
Na dalszą część rozmowy, w której o swojej przygodzie ze sportem opowie Ken, zapraszamy już niebawem!
Wszystkie zdjęcia użyte w materiale pochodzą z rodzinnego archiwum i z profilu Speedway EST na Facebooku.
Zobacz także:
- Martin Buri, prezes SC Żarnovica: Klubową polewaczkę wytańczyłem na własnym weselu!
- Martin Buri, prezes SC Żarnovica: Gdyby nie Grand Prix, wygralibyśmy czeską ekstraligę!
- Martin Buri: Už sa to nevráti - czyli historia słowackiego żużla od kuchni