"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książek "Pół wieku na czarno" i "Rozliczenie", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.
***
Dzisiejszy żużel to taki sport, w którym lubimy się przywiązywać do nazwisk. Zwykliśmy uważać, że zakontraktowanie doświadczonego zawodnika z przeszłością to mniejsze ryzyko niż powierzenie tego samego zadania komuś młodszemu bez sukcesów, za to z potencjałem i szansami na rozwój. A przecież jak głoszą mądrości z internetu - jeśli ryzykujesz, możesz stracić. Jeśli nie ryzykujesz - stracisz na pewno. Zatem największym ryzykiem jest - nie ryzykować.
Dzięki renomie i magii nazwiska grube miliony złotych wciąż zarabia choćby Krzysztof Kasprzak, który ostatni raz w formie był w 2018. Później wysoką dyspozycję zastępowała już głównie wiara - pracodawcy i pracownika. Teraz przy nadziei są Wilki Krosno, że to właśnie w klimacie Podkarpacia były wicemistrz świata obrośnie znów w siłę. A sam Kasprzak z tymi nadziejami igra. Bo jednak mało którego polskiego żużlowca stać na komplet punktów w lidze angielskiej...
ZOBACZ WIDEO: Grzegorz Zengota: Nasi juniorzy są świadomi błędów i gotowi do pracy
Z kolei prezes Mrozek podjął ogromne ryzyko z Matejem Zagarem. Zapłacił mu potężne pieniądze, by zdobyć Ostrów, ale nie wyszło. Bardzo możliwe, że misja by się powiodła, gdyby... nie zapłacił. Kogoś jednak musiał przytulić, bo nagle się okazało, że z Jana Kvecha skorzystać nie może, gdyż pierwszeństwo miał przełożony na niedzielę turniej o puchar trzech krasnoludków, zwany też Drużynowymi Mistrzostwami Europy. Kvech zdążyłby z Pardubic do Ostrowa tylko wtedy, gdyby udał się tam migiem. Konkretnie, MIG-iem 29. Swoją drogą to ciekawe, że nawet rozgrywki PGE Ekstraligi stały się podrzędne względem wspomnianej imprezy.
Na dziś fakty są takie, że łatwiej komentować mecze w PGE Ekstralidze, niż zdobywać punkty w pierwszej lidze. Z powodu ważnych spraw rodzinnych nie mogłem obejrzeć tego ekstraligowego debiutu Słoweńca, choć dostrzegłem w sieci bardzo pozytywne komentarze. Zerknąłem tylko później na dwuminutową wrzutkę Canal+, na której zobaczyłem, że pana Zagara mikrofon rzeczywiście nie spina. Ma on tę zaletę, że zachowuje się przed kamerą tak, jakby jej nie było. Przy czym nie można wykluczyć, że akurat ten zawodnik zaliczy też jeszcze całkiem niezłe występy na motocyklu.
Wreszcie we Wrocławiu zaryzykowali ze wspomnianym Pawlickim, który w stolicy Dolnego Śląska od dawna był już rezydentem, a teraz oficjalnie przywdział jej barwy. Debiut wypadł jednak zgodnie z przewidywaniami, tzn. mizernie. Zwycięstwo na dzień dobry to zasługa tabeli biegowej, która w pierwszym biegu kazała się ustawić Piotrowi na pierwszym polu. Stąd ta trójka, którą dowiózł w bólach. Później Pawlicki uzbierał już tylko dwa oczka - na Hubercie Jabłońskim i na Bartoszu Smektale, któremu kibicuję od zawsze, niemniej nie dostrzegam, niestety, symptomów ewolucji.
Smyku ciężko pracuje na miano najdelikatniej jeżdżącego zawodnika PGE Ekstraligi, będąc dla rywali zbyt pobłażliwym. Gdy się rusza z pierwszego pola, trzeba do końca iść z gazem i z łokciami wysoko. Leszczynianin tej walki jednak nie podejmuje, wybiera bezkontaktowe odpuszczenie, na czym w niedzielę skorzystał Pawlicki. Tak jak Pedersen przyzwyczaił rywali do tego, że ich powiezie, tak rywale Smektały mają pewność, że pozwoli im się złożyć. Czego efekty widać na mecie, bo PGE Ekstraliga to miejsce, w którym nie wystarczy jeździć. Tu się też trzeba ścigać. I albo to akceptujesz, albo przegrywasz.
Tu nie chodzi o nadmierną agresję czy, broń Boże, uciekanie się do fauli. Tu chodzi jedynie o zdecydowanie i nieodpuszczanie. Tak jak Grzegorz Zengota nie odpuścił w niedzielę Woffindenowi, tylko cisnął swoją ścieżką, ile fabryka dała i Peter Johns podkręcił. Do oporu. Tak jak nie odpuścił wcześniej Jasonowi Doyle'owi w Lesznie i gdy zaczął długą prostą, to skończył dopiero wtedy, gdy wyszedł na prowadzenie. Efekt - nie wszystkim już w elicie pasował, a po dwóch kolejkach ma na rozkładzie dwóch mistrzów świata, takich całkiem świeżych nawet.
Gdyby Bartek Smektała prezentował zdecydowanie Zengoty, byłby mistrzem świata. No dobra, wicemistrzem. Mamy z tyłu głowy, że jest ktoś taki jak Bartosz Zmarzlik.
A więc tak się mają sprawy na dziś, bo w speedwayu zdanie co do siły poszczególnych nazwisk czy ośrodków lubimy zmieniać z tygodnia na tydzień. Po meczu częstochowian w Grudziądzu czytałem już o takim atucie Tauron Włókniarza jak najlepsza para młodzieżowa w lidze. Oczywiście, trudno było nie zachwalać Karczewskiego i Kupca to tamtym świetnym meczu, choć pamiętać należy, że podjęto ich tam na jak zwykle pięknie ugłaskanym torze. A mimo to do spółki zaliczyli bodajże trzy karambole. To przecież bardzo młodzi chłopcy i jeszcze mnóstwo błędów przed nimi. Po wygranych startach sprawnie uciekać już potrafią, na robienie show w polu trzeba jeszcze popracować.
Przecież w minioną niedzielę zaliczyli dopiero ekstraligowy debiut przed własną publicznością. I to jaką! Ta potężna trybuna w Częstochowie może zrobić na nastolatkach wrażenie i pomieszać myśli w głowie. To wszystko trzeba przepracować. Grunt, by Franek i Kajtek już za bardzo nie rośli, wystarczy im do żużla centymetrów.
Patrzymy dalej, czy stare wygi z nazwiskiem jeszcze się poderwą, czy jednak lepiej zawierzyć komuś tańszemu bez metki, z niższej półki. Komuś takiemu, jak Oskar Fajfer.
Wojciech Koerber
Zobacz także:
- Kibice są załamani - żużel wkrótce zniknie z najstarszego stadionu?! "Mój świat się zawalił"
- Stal z szalejącymi Thomsenem i Woźniakiem wypunktowała GKM