Po bandzie: Żużel, wyciskacz łez [FELIETON]

- Śmierć w żużlu była, jest i będzie, choć wszelkie zabezpieczenia sprawiają, że jest jej mniej. Że nie gania już zawodników z kosą tak zaciekle jak kiedyś - pisze w swoim felietonie Wojciech Koerber.

Wojciech Koerber
Wojciech Koerber
Tomasz Jędrzejak i Krzysztof Cegielski Spotkanie na meczu Sparty WP SportoweFakty / Katarzyna Łapczyńska / Tomasz Jędrzejak i Krzysztof Cegielski. Spotkanie na meczu Sparty.
"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książek "Pół wieku na czarno" i "Rozliczenie", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.

***

Żużel. Jednym daje, innym odbiera. A jeszcze innych zabiera. Wyciska łzy szczęścia i wzruszenia, ale też bólu, żalu, goryczy.

Na co dzień nie myśli się o przykrych konsekwencjach. I słusznie. Bo na co dzień to dyscyplina sportu jak każda inna. Należy zrobić wszystko, by pokonać przeciwnika. By okazać się lepszym, szybszym, silniejszym. A jednocześnie by czerpać z tego sportu, ile się da. Doznań emocjonalnych, a przy okazji materialnych.

Niekiedy bywa jak w transie - wychodzi wszystko. A niekiedy nie wychodzi nic i trzeba się na moment schować przed światem. Mieliśmy w minionym sezonie przykład zawodnika ukształtowanego, którego spotkało coś w rodzaju wtórnego analfabetyzmu. Który swoją jazdą trochę nabroił, lecz chciałby znów wrócić do speedwaya, bo ten jest jak kapryśna kochanka. Raz źródłem uniesień, a raz źródłem cierpień.

ZOBACZ WIDEO Grzegorz Zengota: Rany się zabliźniły, ale wciąż zostały we mnie

Bez wątpienia jest to zajęcie mające właściwości odurzające. Każące do siebie wracać mimo odniesionych ran i niemałych ograniczeń. Tak postąpił Grzesiek Zengota, na którego fizyczności motorsport wywarł widoczne piętno. I wymusił zmiany w treningu ogólnorozwojowym. Zengi nie próbuje jednak przykuwać uwagi świata do swoich niedoskonałości. Jest w tym podobny do Krzyśka Cegielskiego. Bo za największe osiągnięcie Cegły uważam to, że nie traktujemy go jako osoby niepełnosprawnej. On nam po prostu na to nie pozwala. Wyprostowany, autonomiczny, wszędobylski, zadbany, obrotny. W koszulach zadrukowanych tzw. partnerami.

Albo Patrick Hansen. Sprawia wrażenie kogoś, kto bardziej się obawia, by ograniczone czucie w stopie nie przeszkadzało mu przede wszystkim w żużlu, a dopiero później w normalnym życiu. Bo jego życie to żużel.

Dopiero, gdy zdarzy się jakaś tragedia, sport schodzi na dalszy plan. Wtedy odechciewa nam się żużla. Lecz tylko na chwilę! Bo poważne kontuzje są jego częścią. Śmierć również… Na co dzień jednak esencją są tu emocje, rywalizacja, adrenalina, pościgi. To igrzyska indywidualistów. Dlatego przyjaciółmi czy też dobrymi kolegami darzącymi się wzajemnym szacunkiem można często zostać dopiero na stare lata. Jak Gollob z Protasem. Wcześniej nie pozwala na to chorobliwa wręcz ambicja. W sporcie nie może być sielanki. Bo tytuł jest jeden, a chętnych wielu. Zatem po drodze muszą się pojawić niesnaski i sytuacje stykowe.

Piotr Pawlicki różnie przyjmował porażki z Bartoszem Zmarzlikiem, Maciej Janowski również. Pamiętamy przedwczesne opuszczenie podium po leszczyńskim finale Indywidualnych Mistrzostw Polski, co bez wątpienia było ze strony wrocławianina zachowaniem nieeleganckim i niesportowym. Ale też - mogę przyznać po czasie - postawą jak najbardziej... sportową. Dokładniej rzecz biorąc, wyrazem sportowej złości. Bo to jednak całkiem zdrowy objaw, gdy zawodnik nie przyjmuje porażki uśmiechem oznaczającym tumiwisizm, lecz potrzebuje czasu, by odzyskać równowagę i znów być sobą.

Żużel jest zabawą dla indywidualistów. Czy tego chcecie, czy nie. Otóż cechy, które piętnujemy w życiu codziennym - takie jak egoizm, egocentryzm czy pewność siebie - stają się pożądane na polu bitwy. Czyli na torze. Bo żużlowiec często wybiera się na zawody jak na wojnę.

Gdy wspomniany Hansen złamał w Ostrowie kręgosłup, pierwsze doniesienia o stanie jego zdrowia były, mówiąc wprost, dramatyczne. A jednak kilkadziesiąt minut później jego klubowi koledzy podrzucali się na ostrowskim torze w triumfalnych gestach. Uznałem to za niesmaczne. I nadal twierdzę, że było to dużym nietaktem. Ale taki jest speedway. Niezwykle brutalny.

Od sportu powinniśmy też jednak oczekiwać postaw pięknych. Za taką uważam inicjatywę kibiców, którzy zdecydowali się zorganizować Memoriał Tomasza Jędrzejaka na boisku piłkarskim. Świetny pomysł, bo przecież Tomek był futbolowym hobbystą i zapalonym kibicem. To jednocześnie pokaz mocy kibiców, że i oni są w stanie organizować zawody czyjejś pamięci. A że w tzw. martwym sezonie? To nawet lepiej. Idealny czas na integrację, towarzyskie spotkania, połączenie przyjemnego z pożytecznym, a nade wszystko uhonorowanie postaci ważnej dla tak wielkiej rzeszy kibiców.

Do dziś mam w pamięci leszczyński finał Indywidualnych Mistrzostw Polski z 2018 roku, ostatni w karierze Tomka, rozgrywany ledwie dziesięć dni przed śmiercią. Choć nigdy nie szukał on kontaktu z mediami, wtedy sam zaczepił mnie w parku maszyn. Bo gdy się okazało, że na zawody nie przyjedzie Maksym Drabik, Tomasz, pierwotnie drugi rezerwowy, poczuł krew. Swoją szansę. Chciał wskoczyć w plastron Drabika i powalczyć o co się da. Regulamin kazał się jednak szykować Marcinowi Nowakowi, jedynce wśród rezerwowych.
Jędrzejak wierzył, że nadanie sprawie naprędce medialnego rozgłosu pomoże mu jednak wbić się do finałowej szesnastki.

Miał przekonanie, że to miejsce należy się właśnie jemu. Dlatego był smutny i wściekły, trzeba było widzieć gniew w jego oczach, że los i regulamin nie pozwalają mu spełniać marzeń. Trzeba było też widzieć nadzieję w oczach i delikatny uśmiech, gdy po kilku minutach Tomasz przyszedł i rzucił: "Jeszcze debatują". Nic już się jednak nie zmieniło, dura lex, sed lex. A indywidualne mistrzostwa Polski były przecież jego imprezą. Gdy w 2012 roku osiągnął szczyt swoich możliwości, przywiózł z Zielonej Góry złoto. Bo był to SPORTOWIEC pełną gębą. Jeździł dla sukcesów i zaspokajania ambicji, nie tylko dla pieniędzy.

Chciałbym też przyklasnąć temu, kto uznał, że warto wyjść poza granice kraju i podczas ostatniej Gali PGE Ekstraligi przyznać Złotego Szczakiela Tony'emu Briggsowi - za podarowanie dyscyplinie pneumatycznych band. No, może "podarowanie" weźmy w cudzysłów, bo to jednak również biznes, niemniej wypominanie Briggsowi czegokolwiek to ostatnia rzecz, na jaką bym się zdecydował. Temu człowiekowi można się tylko kłaniać w pas i podziękować w imieniu rodzin, które nie straciły swoich głów i swoich tatusiów. Które nadal mogą wieść szczęśliwe życie, zamiast przewijać dorosłych ludzi… Choć wynalazki miewają też skutki uboczne. Mianowicie dmuchane bandy sprawiły, że niektórzy podejmują na torze jeszcze większe ryzyko.

Śmierć w żużlu była, jest i będzie, choć wszelkie zabezpieczenia sprawiają, że jest jej mniej. Że nie gania już zawodników z kosą tak zaciekle jak kiedyś. Pamiętam, jak obrazowo opowiadał o częstochowskim pogrzebie Bronisława Idzikowskiego Marek Cieślak. Gdy jako dziecko stanął w katedrze na Zawodziu nad jego trumną. Gdy w kaplicy widział zabandażowaną głowę i siniaki na policzku. To były obrazy zapamiętane na lata. Marek Czerny, świadek na ślubie Cieślaka, też zginął na torze. W Rzeszowie akurat padał deszcz, a Czerny jako jedyny chciał wówczas jechać o Srebrny Kask…

Za to Józef Jarmuła złożył swego czasu Cieślakowi zaskakującą ofertę:

- Wiesz, Marek, chciałbym kiedyś leżeć na cmentarzu obok ciebie.
- Nie ma problemu, ale ja leżę od krawężnika! Żebyś mnie w płot nie wsadził! – pod pewnymi warunkami przystał Cieślak.

Generalnie jednak w żużlu nie chodzi o to, by było bezpiecznie. W żużlu ma być szybko. Dlatego tak szybko, w jednej chwili, potrafi się zmienić świat...

Wojciech Koerber

Zobacz także:
Ich już nie ma wśród nas. Żużel stracił wiele ważnych osób
Kilka ważnych zmian w ligach żużlowych! Poznaliśmy regulaminy na przyszłoroczne rozgrywki

KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×