Najlepsze polskie tory do ścigania? W kolejności alfabetycznej: Bydgoszcz, Częstochowa, Leszno i Wrocław. Otwarte pozostaje pytanie, ile z nich będzie w przyszłym roku torami pegieekstraligowymi.
Bydgoszcz. To tam się odbywają najlepsze gonitwy płotowe. Z udziałem koni mechanicznych. Ależ byłby to zespół skrojony pod własny tor, gdyby Abramczyk Polonię reprezentowali w przyszłym roku Krzysztof Buczkowski, Aleksandr Łoktajew, Andrzej Lebiediew i Przemysław Pawlicki. Każdy z tych chłopaków jest oswojony z bliskością bandy i tam właśnie poszukuje swoich najszczęśliwszych momentów w sporcie żużlowym.
Gorzej, gdy w którymś momencie ktoś uzna, że tak szykowany tor, z wyraźnie najszybszą ścieżką pod płotem, jest jednak nieregulaminowy i nakaże robić to w inny sposób. Wtedy się sypnie koncepcja domowego królestwa. A może się to zdarzyć po - tfu, tfu - jednej czy drugiej kontuzji. Wtedy jeden głos jakiegoś eksperta może poruszyć domino.
ZOBACZ WIDEO: Jeden z niewielu takich zawodników na świecie. Rasmus Jensen o powodach nietypowego wyboru
Częstochowa. Tam bywało podobnie. Tamtejsi górale pamiętają akcje najpierw Grigorija Łaguty, a później Emila Sajfutdinowa. Prawdę mówiąc, mam wątpliwości, czy ceniący się Jason Doyle to najbardziej optymalny wybór dla Włókniarza. Czy czterdziestolatek po tylu przejściach, mający tak wielkie problemy na lotniskach z wykrywaczami metalu, jest gwarantem jakości.
Cenię go cholernie za odwagę, brawurę i gotowość do poświęceń, ale powiedzmy to sobie wprost - nie jest to poświęcenie dla ogółu i herbu miasta. Doyle nie idzie do kolejnych polskich klubów za głosem serca, bo to zwykły najemnik. Gdy jako dziadek przysiądzie na werandzie, gdzieś nad oceanem w Gold Coast, albo przy kominku w angielskiej posiadłości, nie będzie wspominał brązowych medali Drużynowych Mistrzostw Polski, tylko złoto Indywidualnych Mistrzostw Świata. Poza tym nigdy nie wiadomo, z jakiego powodu podaję rękę - na znak dobicia targu czy może na do widzenia...
A więc podpisanie umowy z drogim i leciwym Doyle'em jest jak całowanie tygrysa w dupę - przyjemność żadna, a ryzyko ogromne. Że sparafrazuję powiedzonko selekcjonera Łazarka, z czym się je zawód trenera. Tak, wiem, nieparafowanie z nim umowy to rzekomo jeszcze większe ryzyko. Bo jeśli skończy się najgorszym, czyli spadkiem, wtedy zaczną się pretensje kibiców. Do kogo? Do szefów klubu, że nie zrobili wszystkiego, co było można. Choć ja bym wolał zaryzykować z Lebiediewiem i Przemysławem Pawlickim, niż z Doyle'em i Drabikiem. No ale pisać łatwo, nie ja ponoszę odpowiedzialność.
A i taki Lebiediew swoje przywary ma. Mianowicie jeśli po raz drugi w karierze zdobędzie indywidualne mistrzostwo Europy - na co wiele wskazuje - to w sezonie 2025 będzie zabiegany i zajeżdżony (SEC i GP). Choć w dobiegającym końca sezonie zasłużył też na tytuł... honorowego obywatela Częstochowy. Bo gdyby w meczu ligowym pod Jasną Górą zdobył choćby punkt więcej, to dziś spadkowiczem byłby Włókniarz, nie Fogo Unia.
A więc mamy tu do czynienia ze zjawiskiem, które można określić paradoksem bohatera. Otóż im lepiej będzie Lebiediew jeździł w końcówce sezonu, tym… gorzej dla niego. Potencjalnych kupców może odstraszyć napięty grafik Łotysza i fakt, że rywalizacja o dwa najbardziej prestiżowe tytuły wiąże się z ryzykiem urazu. Tym bardziej, że Lebiediew woli gaz odkręcać, nie przykręcać.
W każdym razie skoro sprzęt, jak przekonują fachowcy, jest dziś taki wyrównany, to chyba rzeczywiście nie trzeba się tak bardzo przywiązywać do znanych nazwisk. Czego choćby w Lesznie dowiódł Piotr Rusiecki, stawiając na Bena Cooka i podstawiając mu silnik od Petera Johnsa. Wolałbym zaryzykować z Aleksandrem Łoktajewem, zamiast z Jasonem Doyle’em. Tym bardziej, że Łoktajew nie objawił się wczoraj, lecz od dłuższego już czasu jest hegemonem zaplecza. Jak swego czasu Doyle.
Wrocław. No tu widać gołym okiem, jakie znaczenie ma sprzęt. Gdy Zmarzlik nie potrafił doregulować silników podczas ostatniego meczu ligowego, to nie wygrał ani biegu. Za to w sobotnich kwalifikacjach do Grand Prix Polski siódmy czas zanotował miejscowy Marcel Kowolik. Ten chłopaczek, który jeszcze kilka miesięcy temu nie miał licencji, okazał się szybszy od takich medalistów IMŚ jak Lindgren, Vaculik, Madsen czy wspomniany Zmarzlik.
Ile waży we Wrocławiu właściwie doregulowany motocykl, pokazał też Szymon Woźniak, na którego męczarnie przykro było patrzeć. Aż dziw bierze, że nie był mu w stanie pomóc mentor i osobisty trener, Greg Hancock. Który przecież spędził we Wrocławiu dwa poprzednie sezony. I rzekomo doradzał tutejszym chłopakom, przyciskał palce do opony i klepał po tyłkach, gdy zapalało się zielone światło. A temu Szymonowi nie był jakoś w stanie pomóc. Szkoda. Dość jednak złośliwości. Byłoby z mojej strony nie fair, gdybym ewidentne sprzętowe kłopoty Szymona próbował złożyć na karb współpracy z Amerykaninem. Nie u niego zaopatruje się w silniki, lecz u Ryszarda Kowalskiego.
Przy okazji. Ostatnio zwyżkę formy zanotował klubowy kolega Woźniaka, Anders Thomsen. A tak się złożyło, że przesiadł się właśnie na silnik od Briana Kargera. Podobnie, jak zwycięzca wrocławskiej Grand Prix Polski, Martin Vaculik. Czy to kolejny znak na niebie dla Zmarzlika?
I Leszno. Tam to jest piękny speedway - na zakręcie na górkę, a później z górki. I szpula do kolejnego zakrętu. Leszno niech się zbroi i wraca tam, gdzie jego miejsce. Należą się temu klubowi honory za tzw. całokształt. Bo, jak mi ostatnio napisał Adrian Gomólski, szacunek nie należy się tym, co się go domagają, lecz tym, którzy na niego zasługują.
Wojciech Koerber
Zobacz także:
- Mieli bić się w klatce, będą w jednej drużynie. Rozsadzą ją od środka?
- Drastyczna kara dla Falubazu Zielona Góra! PGE Ekstraliga robi porządek z pseudokibicami