Szanuję ciężką pracę każdorazowo wykonywaną przy układaniu torów czasowych. To po pierwsze. Po drugie - miewaliśmy już w nowożytnej historii speedwaya tego typu nawierzchnie, które spisywały się świetnie. A jeśli nie były idealne, to przynajmniej przejezdne, jak choćby ostatnio w Chorzowie, co też nie jest złe. Bo zawodnicy mają różne predyspozycje i różne upodobania. Dla jednych im jest trudniej, tym łatwiej. Im też się należy coś od życia, nie musi być zawsze idealnie podane do stołu, w laboratoryjnych warunkach.
Natomiast chcę podkreślić, że jestem w stanie żyć bez przenoszenia żużla na wielkie, na co dzień nie żużlowe obiekty. Że nie jest mi to potrzebne do kibicowskiego spełnienia. Z pewnością są to rozwiązania kosztowne, a do tego obarczone ryzykiem. Bo przecież te czasowe nawierzchnie nie mają żadnego drenażu. Np. ostatnio na Stadionie Śląskim zaskoczyły wszystkich chmury, które nie były widoczne na żadnym radarze, a przywlokły półgodzinne opady i pomieszały mocno szyki.
Poza tym te dachy też nie są, paradoksalnie, sprzymierzeńcem. Spójrzcie tylko, gdzie po zimie najszybciej wyjeżdżają na tor. W Gnieźnie, w Lesznie czy w Ostrowie. Tam, gdzie na otwartych obiektach pięknie operuje słońce, łącząc siły z wiatrem i tworząc najlepsze warunki do osuszania nawierzchni. A tam, gdzie mamy zadaszenie, choćby w Gorzowie, tor nie dochodzi do siebie jednakowo. W jednym miejscu jest już do jazdy, ale w drugim, dłużej zacienionym, jeszcze nie. Czyli do jazdy nie jest.
ZOBACZ WIDEO: Kurtz i Rew zawiedli Piotra Rusieckiego? Ta reakcja mówi wszystko
I do tego mamy na torach tymczasowych metalowe konstrukcje band, które ani drgną, gdy na takie ogrodzenie wpadnie jakiś pechowiec. Nie mają one żadnej amortyzacji, więc nie osłabiają siły uderzenia. To nie są optymalne rozwiązania, gdy chodzi o bezpieczeństwo zawodników. Delikatnie rzecz ujmując. Choć, oczywiście, żużel sam w sobie jest niezwykle ryzykowny i nie istnieje coś takiego, jak tory bezpieczne.
Od dłuższego czasu żyjemy w przekonaniu, że jeśli będziemy budować takie tory w większych miastach, na jeden wieczór, to staniemy się bardziej światowi jako dyscyplina. Nie twierdzę, że te przedsięwzięcia są pozbawione sensu, bo swoje plusy mają, a wielu ludzi chce brać udział w tego typu show. Natomiast czy ma to realne przełożenie na rozwój dyscypliny? Czy w Warszawie, Melbourne albo Gelsenkirchen założono dzięki temu kluby lub szkółki żużlowe?
Dla mnie ważniejsze jest to, jaki przekaz rywalizacji pójdzie w świat za pośrednictwem telewizji. Z Leszna czy Częstochowy poszedłby bez wątpienia atrakcyjny, bo areny do walki mamy tam świetne. A i trybuny, choć nie pierwszej młodości, to wypełnione też prezentują się godnie. Jest to zatem promocja speedwaya. Natomiast w Warszawie czy innym wielkim mieście też by można to wszystko obejrzeć. Przed telewizorem.
Nie wszyscy muszą moje zdanie podzielać, natomiast mnie ta cała prowizoryczna infrastruktura na betonowych, nie żużlowych obiektach średnio pociąga. Nie czuć tam prawdziwej atmosfery dyscypliny. Nie czuć, że jest to dom żużla, tylko taki z dykty, skoro wszystko jest tylko na chwilę, a już nazajutrz będzie składane i wywożone. Takie jest odczucie jednego ze starych kibiców, być może odosobnione.
Nie mam pewności, czy stawianie tymczasowych obiektów za potężne pieniądze to inwestycje o strategicznym znaczeniu dla sportu. I optymalne. Pamiętam, jak jeszcze przed kilkoma laty snuto plany budowy skoczni narciarskiej na Stadionie Narodowym w Warszawie. Czy to naprawdę byłaby taka atrakcja? Bez gór w oddali, bez prawdziwego śniegu? I ze skokami w okolice 80., czy nawet setnego metra? Ktoś bez wątpienia by na tym zyskał i ktoś zarobił. Jakaś wąska grupa ludzi, która dostałaby kontrakt na budowę, a następnie rozbiórkę skoczni. Choć ja wolałbym za te same pieniądze zbudować trzy mniejsze skocznie dla dzieci. W górach. Takie, których nie trzeba by pojutrze rozbierać. A skoki narciarskie w Warszawie też można obejrzeć. W telewizji...
W moich oczach pięknie się prezentował w niedzielę stadion Polonii Bydgoszcz, choć tylko miejscami jest nowoczesny, a miejscami z poprzedniej ery. Prezentował się jednak ładnie, bo był pełny. Bo po latach przeciętniactwa ludzie w Bydgoszczy zaczęli tęsknić i znów czują głód żużla. Dlatego szkoda, że nie udało się tam uzyskać promocji do PGE Ekstraligi, choć pretensje można mieć tylko do siebie. Bo już przecież w pierwszej rundzie fazy play-off poloniści znaleźli konkurenta, który ich pobił.
Lublin, po laniu w Toruniu, trenował u siebie jakieś sześć godzin, a na trening zamówił też firmę od telemetrii. Bydgoszcz, po laniu w Rybniku, zamówiła dodatkowy namiot z szampanem dla sponsorów.
Efekty znamy.
Gratulacje dla rybniczan. Dzięki takim właśnie wynikom sport pozostaje piękny.
Obiekty w Rybniku i Bydgoszczy to prawdziwe domy żużla. Stojące tam od dziesiątków lat. Te stadiony mają swoje historie, a te tory swoje rekordy. Tak samo jak wrocławski Stadion Olimpijski, który dziś znów się wypełni do ostatniego krzesełka. Bez względu na to, czy przeciwko gorzowianom pojechałby Maciej Janowski, czy nie. Gdy Wrocław walczył z powodzią tysiąclecia w 1997 roku, Maciuś miał sześć lat. A niedawno mówił mi tak:
- Wtedy mieszkaliśmy jeszcze na Praczach Odrzańskich, a rodzice pomagali zabezpieczać wały. Nam, dzieciakom, ufundowano natomiast przymusowe wakacje. Krzysiek, młodszy brat, miał dopiero cztery lata, więc został na miejscu. A mnie z Wojtkiem wywieziono do Krakowa, do klasztoru sióstr zakonnych. Na dwa tygodnie. A najbardziej zapamiętałem to, że starsza kuzynka wydała wszystkie moje pieniądze na karty telefoniczne, regularnie dzwoniąc do domu i błagając, by ją stamtąd zabrano.
Dziś tego typu problemy finansowe raczej już Maćka nie dotyczą. Zwłaszcza po tzw. kontraktowym kompromisie osiągniętym we Wrocławiu. Ale mniejsza z tym. Przed nami walka o podział medali, w której partycypują cztery ekipy, natomiast większość ośrodków rozmyśla już o kolejnym sezonie. A ja Wam mówię - pana Mrozka i ROW-u bym nie skreślał. Za rok, by uniknąć bezpośredniej degradacji z PGE Ekstraligi i trafić do barażu, może nawet wystarczyć jeden wygrany mecz.
Jeden na osiemnaście.
Wojciech Koerber