Fajnie, że ten Zmarzlik zwykł się ostatnio dopasowywać dopiero na czwartą serię startów. Tak było w sobotę w Toruniu i w niedzielę we Wrocławiu. Gdyby wcześniej trafiał w punkt (tzn. nie w trzecie miejsca, tylko w sedno z ustawieniami), to by nas pozbawił resztek emocji w żużlu...
Co do toruńskiego finału Grand Prix, wszystko już zostało powiedziane i skonsumowane. Dodam tylko, że bardzo podoba mi się ten nowy zwyczaj, gdy medalistom Indywidualnych Mistrzostw Świata asystują obok monstrualnego podium wszyscy rywale. Biją lepszym brawo, oddają im hołd, ale też marzą, by zająć kiedyś ich miejsce. To moment, w którym mogą sobie coś obiecać i w którym może nastąpić ich wewnętrzna przemiana w podejściu do pracy.
Gdy chodzi o przyszłoroczny kalendarz globalnych mistrzostw, byłem pewien, że za rok trafią one do Indii, Algierii, Chin, Hiszpanii, Pakistanu, Australii, USA i na Wyspę Zielonego Przylądka. A tu znów Wrocław, Praga, Vojens... I bardzo dobrze. Prawdziwy żużel jest tam, gdzie są prawdziwie żużlowe stadiony, a tory mają swoje rekordy.
ZOBACZ WIDEO: Buczkowski nie przeszedł do PGE Ekstraligi. Czy obecnie jest mu zbyt wygodnie?
A finał PGE Ekstraligi? W pomeczowej rozmowie z telewizją Canal+ trener Maciej Kuciapa zauważył, czy też przytaknął, że w jego drużynie zabrakło lidera. Ja bym jednak specjalnie nie wybrzydzał. Na Olimpijskim to był zespół z marzeń Jana Ząbika. W 1997 roku ówczesny szkoleniowiec WTS-u podzielił się ze światem swoją słynną operacją matematyczną, w której 6x8=48. Czyli wystarczy, że każdy z ośmiu zawodników zdobędzie tylko sześć punktów (albo każdy z sześciu – osiem), i drużyna nie przegra w sezonie żadnego spotkania. Pech chciał, że akurat wtedy matematyka okazała się zdradliwa i WTS pana Janka opuściło ekstraklasę z tzw. hukiem.
Za to w minioną niedzielę, na tym samym Olimpijskim, prawidło zadziałało. Gdy Zmarzlik poszukiwał jeszcze złotej zębatki, to Zmarzlikiem był Kubera. A gdy Lindgren jeździł efektownie, lecz mniej efektywnie, to zwyciężał Holder. Nikt nie uzbierał dwucyfrówki, ale każdy dorzucił kilka konkretnych cegiełek. Jak w drużynie idealnej zwizualizowanej przez sympatycznego odkrywcę wielu talentów, m.in. Piotra Barona.
Najbardziej starał się gościom przeszkadzać Artiom Łaguta, który w całej rundzie play-off na swoim torze przegrał tylko raz. Z Kuberą. O jakieś 35 centymetrów w pierwszym wyścigu, gdy najtrudniej jeszcze o wyprzedzanie. Co tu dużo gadać, Rosjanin z polskim paszportem jest ostatnio FE-NO-ME-NAL-NY. Sezon podpisze zapewne jako najskuteczniejszy zawodnik PGE Ekstraligi.
Na kacu domowe ściganie zakończył natomiast Bartłomiej Kowalski, na własnej skórze przekonując się o przewrotności sportowego losu. Poprzedni mecz z mistrzami Polski przy Paderewskiego, 9 sierpnia, zakończył z kompletem punktów – 14+1 (2*,3,3,3,3). Ten niedzielny – z dorobkiem punkciku (0,0,0,1). Do minionej niedzieli Bartek miał na domowym torze ósmą średnią (2,341) w najlepszej lidze świata, ledwie o... jedną tysięczną gorszą od takiego hegemona jak Emil Sajfutdinow.
Powołując się na ten właśnie przykład mamy prawo oczekiwać emocji od meczu rewanżowego obu drużyn. Bo przecież sport bywa przewrotny, a poziom koncentracji lublinian nie powinien być aż tak wyśrubowany, jak przed rewanżowym spotkaniem z Apatorem. Mamy prawo?
Tymczasem prezes Sadowski nie wyobraża sobie, by w Toruniu zabrakło Stanisława Chomskiego, którego właśnie... zwolnił. Tym bardziej, że to najlepszy trener w PGE Ekstralidze, na którego prezes oddał już swój głos i zachęca do tego innych, o czym wspomniał na antenie c+. Przyznam, że mnie obecny sternik ebut.pl Stali wygląda na człowieka z klasą, rozsądnego i stonowanego, nie żadnego tam szpanera, w przeciwieństwie do poprzedników w mokasynach i bez okrycia wierzchniego stóp. Śmiem jednak twierdzić, że można było znaleźć kilka lepszych terminów, i lepszych sposobów, na zakończenie współpracy z dotychczasowym szkoleniowcem.
Mogę się tylko domyślać, czy Stanisław Chomski, jako doświadczony człowiek z dorobkiem i pozycją, bywał trudny we współpracy i przekonany o swoich racjach. Zresztą, nieco pretensjonalny ton przebijał też przez odpowiedzi kierowane w stronę dziennikarzy. Ale nawet jeśli tak było, to w głębi duszy jest to dobry człowiek, a przede wszystkim fachowiec. Gdyby poprowadził gorzowian półtora tygodnia dłużej, pewnie nic by się nie stało. A zapewne nie nic strasznego. Nie było mu to jednak dane, a oglądając niedzielną porażkę z Apatorem Chomski mógł się czuć wygrany. Również dlatego, że dwa dodatkowe wyścigi Oskara Palucha okazały się akurat na zero.
Absolutnie nie chcę mieszać w ten konflikt wspomnianego Palucha, młodego, świetnego chłopaka. Nie w tym rzecz. Natomiast siłą rzeczy znalazł się on w ogniu konfliktu, niczym karta przetargowa, którą ktoś chce zwaśnionej stronie coś udowodnić. Bo o ile uważam, że czwarty wyścig należał mu się jak najbardziej, o tyle ten ostatni, nominowany, już niekoniecznie. Osobiście raz jeszcze postawiłbym w nim na Woźniaka, który chwilę wcześniej szarpał, ile się dało i źle już nie wyglądał.
A poza wszystkim to prezes i zarząd, rzecz jasna, mają prawo podejmować decyzje personalne. Nawet więcej - do tego przecież zostali powołani. Mają prawo uznać, że pora na zmiany i że stosunek jakości pracy do ceny bywa niezadowalający. A czy bez perspektyw na lepsze jutro? To już podlega ocenie szefów klubów i jest ich ryzykiem. Tak samo jak styl podejmowanych decyzji.
Skoro Szymon Woźniak miał ważny kontrakt ze Stalą Gorzów do 2025 roku, to byłem ciekaw, czy umowa ulegnie rozwiązaniu za porozumieniem stron, czy może zawodnik zostanie wypożyczony. Bo przecież wypożyczenie swojego zawodnika wiąże się z pobraniem pewnej kwoty od nabywcy. Jak to w sporcie zawodowym. Tu jednak gorzowski klub po te pieniądze ręki nie wyciągnął.
Pożegnania odbywają się w różnych formułach i w różnych atmosferach. W Grudziądzu skorzystano z opcji i Jasonowi Doyle'owi nakazano zwrócić część otrzymanych za podpis pieniędzy. Co w sumie nie dziwi, skoro Australijczyk nie był, de facto, częścią tego klubu, lecz wynajętym na określony czas najemnikiem. W przeciwieństwie do Taia Woffindena we Wrocławiu.
Zatem Jason mógł się poczuć kawałkiem mięsa i uronić kilka łez z powodu przedwcześnie zakończonego sezonu i utraty kilku stówek, do których zwrotu został zmuszony. Natomiast będący w podobnej sytuacji Woffinden mógł się popłakać na Olimpijskim wyłącznie ze wzruszenia...
A czy Doyle faktycznie jest tylko kawałkiem mięsa? Jeśli zmieni zdanie i czmychnie z Częstochowy do Rybnika, to sami sobie odpowiedzcie, czy jest.
Wojciech Koerber