Dominują raczej przygnębienie i nostalgia. Mnie też ogarnia melancholia… Siadam na kanapie, wrzucam "Niepokonanych" Perfectu i zaczynam rozmyślać. Jak to jest, że tylu kumpli, kolegów, znajomych, przyjaciół już tylko z przedrostkiem "śp."? Czy ja taki stary jestem, czy coś wisi w powietrzu? A może przynoszę pecha, obdarzając serdecznością facetów kolorowych, nieco szalonych, czasem przygaszonych, ale zawsze oddanych i żyjących zgodnie z twardymi zasadami, jak w "Underdogu"?
"Gdy ktoś, kto mi jest światełkiem, zgaśnie nagle w biały dzień..."
Gdyby żył, 2 lutego miałby urodziny. Gdyby żył. Andrzeja Sokołowskiego poznałem w 1984 roku. Wtedy zawitał do GKM-u, nie wytrzymując konkurencji w niezwykle mocnej Unii Leszno. Żużlowego toru nie zawojował, ale dał się poznać jako dusza towarzystwa. Prostą historię potrafił tak ubarwić i sprzedać w zabawny sposób, że słuchacze, rechocząc bez przerwy jak kumaki, kiedy już zdołali się wyśmiać, nie pamiętali nawet o czym była. "Sokołek" zawsze był niezłym bajerantem. Pamiętam jak, jako młody adept, pojechałem z juniorami GKM-u na trening ogólnorozwojowy nad jezioro Rudnickie. Sam udział w takim wydarzeniu był dla mnie, szczeniaka, wielką nobilitacją.
Trener Frankowski wypożyczył kajaki, poparował nas, wcisnął stoper i ruszyliśmy. Mnie przypadła zaszczytna rola kontrolera czasu. Andrzej nigdy nie należał do tytanów pracy. Niski, korpulentny, z zapowietrzonym nieco kaloryferem, nie lubił się systematycznie przemęczać. Do winkielka zatem pedałowaliśmy na tych kajakach ile Bozia dała na licznik, ale już za…
ZOBACZ WIDEO Sajfutdinow: Dostaję sygnały, że władze FIM i GP chcą mojego powrotu do mistrzostw świata
Frankowski, który sam nie płynął na swoje nieszczęście, nie widział nas z plaży miejskiej, gdy schowaliśmy się za owym cypelkiem, zasuwając w stronę "Stomilowskiej", więc po co było się szarpać? Korekta z piątki na spacerową dwójeczkę, wjazd na plażę, pobieżna ocena wartości estetycznych zgromadzonych tam panien w bikini i… komunikat mierniczego "Panowie, czas wracać". Do kajaków i do cypelka spacerowo, a za nim, na widoku trenera, wyścig co się zowie.
Na miejscu Frankowski wciskał stoper i z dumą obwieszczał umęczonym podopiecznym "forma rośnie, trzynaście sekund lepiej niż ostatnio". Z Grudziądza trafił "Sokołek" do reaktywowanego właśnie Krosna. Tam przeżył sportowo najlepszy okres, choć w każdym kolejnym z trzech sezonów w KKŻ forma słabła. Pewnie nie bez związku z rozrywkowym trybem życia, który preferował. Wrócił, ale nie do rodzinnego Leszna, lecz Grudziądza. Miał tu "klubowe" mieszkanko przy Pułaskiego, tam się zaczepił.
Na żużlu nie jeździł, fachu w ręku nie miał, kasa skończyła się wcześniej - nie było różowo. Dalej ujmował czarowaniem i opowieściami z krainy tysiąca i jednej nocy. Taki już był. Na chwilę przycumował w Straży Ochrony Kolei, dzięki czemu, po znajomości, nie musiałem gonić się po dworcu z "sokistami", wyczulonymi na zbyt długie włosy. Opędzlował mi jeszcze fajną torbę do sprzętu tenisowego, jako zabezpieczenie pożyczki, o której z góry wiedziałem, że jest darowizną.
Potem jakoś zniknął z pola widzenia, a kilka miesięcy później gruchnęło - "Sokołek" odebrał sobie życie. Po co, dlaczego, jak? Mógł przyjść, pogadać, coś byśmy zaradzili. Myśli kołatały się w głowie, ale czasu nie dało się cofnąć. Pozostał w pamięci jako zabawny "Piotruś Pan", z szerokim uśmiechem, acz w samotności, przyjmujący ciosy od pozornie tylko rozrywkowego życia.
"Gdy na drodze za zakrętem, przeznaczenie spotka mnie…"
19 października 1999 roku. Kolejna tragiczna data. W wypadku samochodowym ginie przyjaciel ze szkoły, Jarek "Łapka" Skarżyński. Krótki komunikat policji. Niedostosowanie prędkości do warunków na drodze. Cóż za perfidia. Przecież za tym lakonicznym stwierdzeniem kryje się czyjeś życie, dramat rodziny, przyjaciół. Jak tak można, bez najmniejszych uczuć? Za chwilę opamiętanie. Czego chcesz człowieku? Takich zdarzeń mają przecież setki, trudno by rozczulali się nad każdym. W głowie obrazki, w ułamku sekundy. Pierwsze chwile w "Mechaniku" i niewytłumaczalne zbliżenie, jakoś sobie od początku przypasowaliśmy. Nikt wtedy nie sądził, że żużel i GKM zwiążą nas przyjaźnią na lata.
Szkółka. "Łapka" miał fart. "Baczek" Kaniecki, "Siela" Sielski odeszli z klubu krótko po licencji. Byli zdolni, więc wypatrzyli ich możni. Dla "Powera", tych pseudonimów używaliśmy zamiennie, otworzyła się furtka. Przebrnął siejącą postrach wśród adeptów dentystkę podczas badań, zaczarował "zgodę rodziców" warunek konieczny, by szesnastolatek (wcześniej nie wolno było trenować - takie czasy) zapisał się do szkółki, wreszcie uzyskał prawo jazdy niezbędne wówczas do startów.
Po licencji nie błyszczał. Ale w miarę regularne starty, z powodu braku liczącej się konkurencji, po odejściu dwóch zdolniejszych kolegów, zaczęły procentować. Z czasem zaczął być solidnym punktem zespołu, a starsi kibice do dziś z rozrzewnieniem wspominają atutową na swoim torze parę "Kempes" Kempiński, Skarżyński. "Łapka" wygrywał start z wewnętrznego pola, bo refleks miał niezły, odwoził towarzystwo na zewnętrzną i wtedy "Kempesowi" pozostawało "tylko" przyciąć do małej. Podwójne wiktorie uciął dopiero Cox w meczu z Gdańskiem, gdy po stałym numerze grudziądzkiego duetu, minął obu jak furmanki w drugim łuku, a z wyjścia pokazał wkurzony, że mają go gonić.
"Power" miał też niespełnione marzenie żużlowe. Od zawsze chciał, niestety bez powodzenia, awansować do finału Indywidualnych Mistrzostw Polski. Jeszcze wspólne eskapady do Andrzeja Krawczyka z silnikiem Otto Weissa kupionym od Darka Śledzia - to była rakieta. Wyjazdy do Gdańska na cross, notabene na torze będącym własnością Tadeusza Zdunka, prywatnie wujka "Łapki". Co pamiętam? Rajdy przez miasto miasto z "Olsonem", te przeszły niemal do legendy. Poznali się w Wybrzeżu. Tam Jarek zaczepił się chwilę w czasie wygnania z rodzinnego Grudziądza. Olszak - lider i legenda - też kochał życie.
Co jeszcze? Gumowy krążek w samochodzie, z którym się nie rozstawał, bez końca ćwicząc siłę przedramion. Wpuszczanie w maliny kumpli z zespołu, kiedy zapraszał wszystkich na obiad do knajpki, a potem po angielsku ulatniał, przed zapłaceniem rachunku. I ten późniejszy, acz najbardziej wstrząsający. Rozpacz Kasi na pogrzebie. To nie dla ludzi. Tak nie powinno być. Teraz zerka, uśmiechnięty od ucha do ucha, ze zdjęcia na mogile, na park maszyn stadionu. Spod drzewka ma blisko i dobry widok, a latem w cieniu.
"Czy podobnym być do skały, posypując solą ból, jak posąg pychy samotnie trwać"
22 czerwca 2014 w Heusden-Zolder, Belgia. Złowieszczy komunikat. Podczas zawodów Ligi Holenderskiej, na torze zginął żużlowiec Grzegorz Knapp. Co to ma być? Jaka Holandia? Tam speedwaya nie ma, to musi być pomyłka. Niestety "Długi" (brat i pomocnik Andrzej) potwierdza. I znowu trauma. I znowu obrazki. Pierwsze kroki. Piotruś Szydlik (trener), spośród kandydatów ujeżdżających najpierw przerobioną WSK-ę na bocznym "boisku", tak naprawdę kartoflisku, wyłapuje wycofanego, małomównego, ale zadziornego młokosa. To były początki. Zawsze taki był. Ambitny, nie uznający straconych pozycji, zacięty i nakręcony na wynik. Szybko zjednał sobie publiczność nieustępliwością i może nieco szalonymi, nie zawsze skutecznymi atakami na granicy ryzyka.
Nie cierpiał żużlowców, którzy mieli wszystko, poczynając od refleksu na technice kończąc, by zostać mistrzami, a zamiast zdobywać laury, najwyżej gubili punkty z trasy. "Knapek" wirtuozem techniki i championem wyjścia spod taśmy nie był, ale nadrabiał to cechami wolicjonalnymi, jakby to dziś ładnie nazwano. Sam introwertyk, od PR-u miał wspomnianego tu brata. "Długi" dla odmiany, gaduła co się zowie, dbał o Grześka jak umiał najlepiej. Aż dziw, że tak skrajne charaktery były braćmi. W Radzyniu, gdzie mieszkali, cieszyli się umiarkowaną aprobatą, lecz trudno było odmówić im charyzmy wśród tamtejszych Prażan, czy Nowohucian, że to tak nazwę (warszawiacy i krakowiacy wiedzą o co chodzi). Twarde charaktery, twarde zasady i lojalność wobec przyjaciół. Taki był też Grzegorz. Mimo wszystko potrafił rozkochać w sobie "Słodką", popełniając przy tym odwrotny mezalians. Ona piękna, wykształcona, majętna, z dobrego domu. On szorstki, zasadniczy, ale z sercem na talerzu gdy komuś zaufał.
Nie poszło w żużlu, znalazł sposób na przedłużenie kariery, zabierając się profesjonalnie za ice speedway. Trenował wcześniej, lata wcześniej, na jeziorze, zimą. To jednak była przystosowana żużlówka. Potem postanowił spróbować zawodowo. Mimo, że kasy z tego nie było, skompletował nie bez trudu i determinacji sprzęt, stopniowo pnąc się małymi kroczkami w światowej hierarchii. Był coraz lepszy, mógł na stałe dobić do czołówki, po co mu była ta Holandia? Nie wiem. Wiem tylko, że szczególne miejsce wśród moich sportowych pamiątek zajmuje podziękowanie od Grzesia. Ostatni sezon "starego" GKM. Klub w rozsypce, zaległości wobec zawodników (w tym "Knapka") koszmarne, nawet światełka w tunelu nie było. A on potrafił docenić starania i bezinteresownie podziękować. Wielki facet. Dlatego nie pojechałem na pogrzeb. Nie umiałem. Może jestem mięczakiem, może stchórzyłem. Jednak po traumie z pochówku Jarka, nie potrafiłem się przemóc. Żegnaj Przyjacielu, tyle mogę napisać po latach.
Za oknem siąpi deszcz. Wieczór, ciemno. "Niepokonani" wybrzmieli z YouTuba, a ja nie mogę spać. Czemu odeszli, dlaczego akurat oni, co sprawiedliwego ma być Boże, w tych przedwczesnych zejściach? Nie dobili nawet na dobre do półmetka życia. Jeśli zgrzeszyli, mieli mnóstwo czasu, by odpokutować. Ach, sęk w tym, że tego czasu nie dostali. Dlaczego? Deszczyk dzwoni o parapet, a ja wciąż biję się z myślami. Taki ponury wieczór. Włączam jeszcze raz muzykę. Tym razem "Golden Life", z głośników dochodzi refren "Życie choć piękne tak krótkie jest, wystarczy jedna chwila, by stracić je, życie choć piękne tak kruche jest, zrozumiał ten co otarł się o śmierć…"
"W życiu chodzi o to, by umrzeć młodo, ale jak najpóźniej" - Pablo Picasso.
Przemysław Sierakowski
***
Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Autorem jest Przemysław Sierakowski. Możesz wspierać Autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite patronite.pl/PioremSieraka.