Baraż
11 października na torze tarnowskich "Jaskółek", "Lwy" w pierwszym spotkaniu barażowym uległy gospodarzom 51:39. W perspektywie pojedynku rewanżowego była to niewielka strata. Prezes Zdzisław Jałowiecki promieniał. Odliczano dni do rewanżowego spotkania, które odbyć miało się na stadionie przy ulicy Olsztyńskiej. W dniu spotkania całe miasto mówiło tylko o tym pojedynku.
Na trybunach zasiadło ponad 20 000 widzów, radowało się serce klubowego skarbnika. Z honorami przywitano politycznych notabli, które - co trzeba przyznać, nie zapominały o klubie i od czasu do czasu przekazywały do jego kasy oficjalne dotacje.
Nie mogło zabraknąć marynarki prezesa Jałowieckiego przeznaczonej na publiczne spalenie tuż po ostatnim wyścigu. W centrum miasta szykowano wielką fetę, w kuluarach mówiono o uroczystej gali. Pewność awansu wśród działaczy, kibiców i zawodników spod Świętej Wieży wzmagała poważna kontuzja lidera "Jaskółek" Eugeniusza Błaszaka oraz wspomniana już, zaledwie dwunastopunktowa strata z pierwszej potyczki.
Początek spotkania należał do zawodników z lwem na plastronach. Po 7 biegach różnica punktowa w dwumeczu zmalała do dwóch punktów, albowiem dziesięcioma prowadzili Włókniarze. I od tego momentu rozpoczął się dramat...
W ósmej gonitwie dnia doskonale spisujący się do tej pory Józef Kafel uległ rewelacyjnemu tego dnia Januszowi Kapustce oraz kontuzjowanemu, wspomnianemu wcześniej - Eugeniuszowi Błaszakowi, który do końca wahał się czy wystartować w spotkaniu.
Jedenasty wyścig dnia to fatalny start pary Bieda - Kafel i zupełny brak porozumienia na torze, co skończyło się szprycą jaką otrzymał Dariusz Bieda od klubowego kolegi, a tym samym pogrzebaniem szans na pozytywny rezultat w tej gonitwie.
W tym momencie na tablicy wyników widniał remis. Szansa awansu wymykała się częstochowianom z rąk. Czarę goryczy przelał ostatni pojedynek dnia, w którym ponownie na starcie ze strony Włókniarzy pojawiła się para znana z jedenastej gonitwy.
Dariusz Bieda wystartował najlepiej i przez cały bieg żużlowcy jadący za nim mieli szansę nauczyć się na pamięć jego numeru startowego. Jako drugi podążał Józef Kafel, ale na dystansie dał się wyprzedzić Januszowi Łukasikowi i ostatecznie minął linię mety na trzeciej pozycji. Pyrrusowe zwycięstwo 46:44 zawiodło wszystkich związanych z częstochowskim żużlem.
Konsekwencje
Porażka (tudzież pyrrusowe zwycięstwo) wymaga ofiar. Największe "cięgi" zebrał zdobywca Brązowego Kasku z 1979 roku - Kafel. Na nic zdały się przedstawiane przez niego zwolnienia lekarskie będące wynikiem pechowego upadku w Rybniku podczas jednego z ostatnich treningów. Kibice i działacze wiedzieli swoje.
Także miejscowe periodyki nie szczędziły słów krytyki pod adresem żużlowca. W "Życiu Częstochowskim" z dnia 19.10.1987 mogliśmy przeczytać następujące słowa: - W drużynie Włókniarza rozczarował zwłaszcza Józef Kafel. W trzech ostatnich swoich startach zachowywał się na torze jak nowicjusz, który dopiero co zdobył licencję.
Decyzją władz klubu Józef Kafel został zawieszony w prawach zawodnika. Mimo późniejszego powrotu na tor oznaczało to kres jego sportowej drogi.
Warto wspomnieć, iż sezon 1987 był jednym z najbardziej udanych w karierze urodzonego w Strzelinie jeźdźca. Oprócz udanych występów ligowych na poczet sukcesów mógł wpisać dobry występ w dwudniowym finale Indywidualnych Mistrzostw Polski w Toruniu, gdzie podczas drugiego dnia rywalizacji przywiózł za swoimi plecami brązowego medalistę krajowego czempionatu ’87 - Romana Jankowskiego. Dla formalności dodajmy, że z 12 punktami na koncie uplasował się na dziewiątej pozycji.
Był to ostatni sukces Józefa Kafla w karierze. Powrócił do ekipy Włókniarza po rocznej karencji w sezonie 1989, jednak braki kondycyjne wyraźnie dawały się we znaki. Rok później prezentuje się już znacznie lepiej, ale po sezonie 1991 definitywnie kończy żużlową karierę.
Czy gdyby podjęta na gorąco decyzja władz klubu (przecież nikt nikogo za rękę nie złapał), podczas jesiennych dni 1987 roku, nie została wprowadzona w życie, Józef Kafel odegrałby większą rolę w historii częstochowskiego sportu żużlowego?
Można wysunąć taką tezę, wszak rok karencja dla zawodnika będącego w wieku najbardziej optymalnym dla sportowca pociągnęła za sobą straty kondycyjne, moralne oraz rozwojowe. Punkty Kafla przydałyby się bez wątpienia biało - zielonym podczas pamiętnego sezonu 1992.
Ważne, aby mówili?
Na zakończenie mała ciekawostka. Szum medialny jaki powstał wokół zawodnika sprawił, iż w styczniu 1988 roku podczas corocznego plebiscytu na najpopularniejszego sportowca w kraju, średniej klasy żużlowiec z przeciętnego klubu sklasyfikowany został wyżej od Wojciecha Żabiałowicza (de facto mistrza Polski), czy Romana Jankowskiego (finalista IMŚ). Okazało się również, że popularnością nie dorównuje mu nawet legendarny Zbigniew Boniek.
Cóż... chyba nie o takie sukcesy chodziło Józefowi Kaflowi, gdy rozpoczynał swoją przygodę z czarnym sportem...
Bartłomiej Jejda