Tomasz Lorek: Leigh Adams - kangurze łzy na Smoku

Zaspane oczy otwierają się leniwie niczym drzwi do luksusowej klatki. Minęło zaledwie 6 godzin lotu z Europy. Przez maleńkie okno samolotu można dostrzec piękne minarety. W oddali majaczą drapacze chmur.

Jest ciepło, ale człowiek nie zazna rozkoszy spacerowania w przewiewnej kandorze, nie poczuje smaku shishy, nie pokłóci się z uroczym sprzedawcą na suku, nie umoczy ust w baśniowej, zdolnej do opętania zmysłów kawie, którą potrafią parzyć jedynie w Dubaju. Nie ma czasu, aby przejechać pojazdem na wzór meleksa do bram siedmiogwiazdkowego hotelu Burj Al Arab i skosztować lunchu po którym zawiruje nam w głowie od artystycznych wiktuałów. Zamiast uroków arabskiego świata, człowiek o siwych włosach i dobrym sercu opuści na kwadrans biznes klasę i wsiądzie do zatłoczonego autobusu, który przewiezie go do innego terminalu. Przez chwilę zaczerpnie nagrzanego słońcem powietrza. W Europie o tej porze ciepłe promienie są deficytowym towarem, a w Zjednoczonych Emiratach Arabskich to norma. Jest styczeń 2007 roku. Randy Owen, przyjaciel Leigh Adamsa, wybiera się z mglistej Anglii do tonącej w gorączce Australii. Od linii Fly Emirates otrzyma przepiękną kosmetyczkę, po to, aby w razie zagubienia się na outbacku, mógł przynajmniej wyszorować zęby i natrzeć twarz kremem. Owen, niegdyś fanatyk motocrossu, który sam uprawiał ten sport, nie wygląda na wypoczętego. Jest głodny emocji, bo od zakończenia sezonu na Wyspach minęły już 2 miesiące, więc brakuje mu speedwaya. Planuje pojechać na wszystkie zawody w ramach indywidualnych mistrzostw Australii. Chce zobaczyć jak Leigh będzie walczył z Crumpem o tytuł mistrza na antypodach. Jeszcze nie wie czy po wylądowaniu w Melbourne będzie gnał ku przepięknym australijskim bezdrożom czy zostanie w mieście nad rzeką Yarra. Randy ma nadzieję, że 16 godzin dzielących Dubaj od Melbourne upłynie mu na solidnej drzemce przerywanej dobrym filmem i znakomitym czerwonym winem Jacob’s Creek.

Podniebne tramwaje, o których nie myślał ani Ferdynand Magellan ani James Cook, przenoszą ludzi w odległy zakątek świata w czasie, który zdumiewa wszystkich, ale nie Leigh Adamsa. - Ubolewam, że do Australii nie latają samoloty typu Concorde. Wtedy realne byłoby przedostanie się z Anglii do Australii w ciągu 12 godzin. Obecny czas przelotu wahający się pomiędzy 24 a 26 godzinami to prawdziwe piekło. Jest w porządku jeśli lecisz sam, ale z dwójką dzieci to prawdziwa harówka. Chciałbym, aby można było wstawić Concorde’a do rezerwy taktycznej. Po wygranym biegu skróciłby czas przelotu do Down Under - żartuje Leigh.

A jednak trochę szkoda, że postęp cywilizacyjny zawiesił kursowanie romantycznych statków, które przez 5 tygodni pływały z Australii na Stary Kontynent. Tak podróżowali legendarni tenisiści: Lew Hoad, Frank Sedgman i Rod Laver oraz legendarni żużlowcy: Neil Street, Lionel van Praag, Bluey Wilkinson, Jack Young…

Randy Owen szczęśliwie ląduje na lotnisku Tullamarine w Melbourne. Zmęczony wzrok z trudem reaguje na stos pytań australijskich celników. Herbatka ziołowa zostaje zarekwirowana. Australia dość rygorystycznie przestrzega przepisów. Nie można wwozić ampułek z hormonem wzrostu, mięsa, owoców, ziół. Dobrze, że Randy nie dobił jeszcze do siedemdziesiątki, bo wówczas wymagany byłby certyfikat od osobistego lekarza mówiący o tym czy może udać się w tak daleką podróż. Australijczycy zwyczajnie w świecie obawiają się epidemii, stąd nie chcą, aby turysta wwoził żywność, która może roić się od bakterii. Ot, co kraj to obyczaj. Lord Byron, który uwielbiał włóczyć się po świecie tak pisał w 1809 roku: "Porozumiewam się z mnichami koślawą łaciną, pływam w Tagu, jeżdżę na mule, przeklinam po portugalsku, mam biegunkę i ślady ukąszeń komarów. I co z tego? Ludzie wybierający się w podróż dla przyjemności, nie powinni oczekiwać zbyt wielu wygód". Święte słowa, lordzie Byronie…

Randy Owen zaczerpnął powietrza. Rozgląda się za hotelem. Stać go na nocleg w pobliżu plaży na Sandringham, ale po co słono przepłacać, skoro może kimnąć się u Neila Streeta? Nieśmiało pyta czy wpraszanie się nie będzie nadużyciem gościnności. Skądże znowu. Corey Dore, niedoszły żużlowiec i młody, obiecujący kandydat na chirurga, zabiera Owena do pachnącego spokojem domu dziadka Streeta. W hotelu Owen zasnąłby w try miga, a u Neila taka ewentualność nie wchodzi w rachubę. Randy szybko zapomni o prysznicu i wygodnym łóżku. Po długim locie najważniejszy jest ruch na świeżym powietrzu. Owen, były sportowiec, krzywi się na samą myśl o długim spacerze. Będzie pomstował, złorzeczył, marudził, ale pokona kilka wzniesień, nakarmi płuca zapachem liści eukaliptusa, a wieczorem wypije dobre tasmańskie piwo Cascade i rano będzie jak nowo narodzony. Gdyby tego nie uczynił, nie doszedłby do ładu z zegarem biologicznym. Lunatykowałby w nocy, a w dzień spałby jak suseł.

Przy śniadaniu spożywanym w ogrodzie pełnym drzewek cytrynowca, Randy opowiada o początkach współpracy z Leigh Adamsem. - Zanim moja firma zaangażowała się we wspieranie Leigh, nie widziałem go ani przez sekundę na torze. Pytałem znajomych, którzy chodzili na żużel: kim jest ten dzieciak, który tak ładnie zamiata w Poole? Chciałem wiedzieć czy Leigh to porządny chłopak, bo nie miałem ochoty wiązać się z pozerem. Napisałem do niego smsa, ale nie odpowiadał przez kilka tygodni. Pomyślałem, że skoro tak młody chłopak robi furorę w Anglii, to pewnie nie może opędzić się od sponsorów, więc zawiesiłem broń. Po 5 tygodniach Leigh zadzwonił i zaproponował spotkanie. Był miły. Nie żałuję, bo poznałem fajnego człowieka. Do dziś nie zapomnę naszych wypraw do Pragi, włóczenia się po rynku, wyjazdów na wypełnione po brzegi stadiony w Polsce i niezwykłą atmosferę na żużlu w Lesznie. Leigh stworzył wokół siebie niewiarygodny zespół ludzi. Broady, na pozór zamknięty w sobie, ale niezwykle wrażliwy. Zachwycający cierpliwością przy smażeniu mięsa na grilla, zawsze pomocny w trakcie podróży. Tommy Cox, szczery, trochę filozoficzny gość, lubiący poszperać w obłokach, ale też dobrze zabawić się. Patrzy szeroko na speedway oczami pracownika Hondy. Billy - Marcin Mróz (dziś mechanik w teamie Freddie Lindgrena), ostoja towarzystwa, energiczny człowiek, dla którego nie było rzeczy niemożliwych do załatwienia. I Mario Szmanda. Spokój, precyzyjne ucho, fachowiec, z dala od reflektorów, ale prawdziwy przyjaciel, dobry człowiek. Od Leigh emanowała niezwykła energia. Wokół jego motorhome’u na GP zawsze gromadziło się sporo ludzi, przyciągał niezwykłym klimatem - wspomina Randy.

Owen spogląda na kojącą oczy zieleń. Śpiew ptaków w ogrodzie Streeta ugruntował burzę myśli. Łyk mocnej kawy bez domieszek przywodzi Owena do kolejnych wynurzeń. - Głowiłem się czy po zakończeniu kariery przez Adamsa, będę mógł jeszcze kogoś sponsorować. Być może będę komuś pomagał, choć nie sądzę, aby zdarzył się ktokolwiek tak wyjątkowy jak Leigh. Wedle mojej prywatnej oceny, sponsorowałem człowieka, który cieszył oko swoją jazdą. Był bezwzględnie oddany żużlowi, uwielbia perfekcję, ale nie zapomina o tym, aby być dobrym, życzliwym człowiekiem. Wiem, że Leigh lubi aktywnie spędzać czas, więc rozumiem jak ciężko będzie mu osiąść w Mildura. To człowiek o tak szerokich zainteresowaniach, że nie zniesie bezczynności. Gdy Leigh wygrał swój pierwszy turniej Grand Prix na Ullevi w 2002 roku, wszyscy chodziliśmy jak napromieniowani. Tak długo czekaliśmy na jego triumf, że ruszyliśmy na miasto chcąc dać upust radości. Leigh i mechanicy poczuli ogromną ulgę. Przyznam, że to była pierwsza noc w moim życiu, podczas której nie zmrużyłem oka. Balowaliśmy do białego rana. Gdy wstało słońce, wróciliśmy do motorhome’u, wziąłem taksówkę spod stadionu, pojechałem prosto na lotnisko. Myślałem, że zasnę na pokładzie, ale z emocji nie mogłem zmrużyć oczu. Będę pamiętał tą noc do ostatnich moich dni… - opowiada Randy Owen.

Zanim team Australijczyka odetchnął z ulgą i świętował zwycięstwo w Goeteborgu, Leigh wziął udział w 41 turniejach Grand Prix. Czuł się jak alpinista, który wytycza wiele dróg, ale nigdy nie udaje mu się dojść na szczyt. - Przez wiele lat tkwiłem w czołówce światowej, ale nie potrafiłem zmaterializować ciężkiej pracy i talentu. Przyjeżdżałem na GP, trenowaliśmy, gawędziliśmy pod rozpiętym baldachimem i wciąż słyszałem pytanie: stary, jesteś tyle lat w GP i ciągle bez zwycięstwa? Wydawało mi się, że dźwigam ekwipunek wysokogórskiego tragarza, więc poczułem niezwykłą ulgę, gdy wygrałem w Goeteborgu. To był przełomowy punkt. Nie zapomnę jak na pierwszym łuku wyprzedziłem Tony Rickardssona i pędziłem do mety. Co za wieczór. Drugi raz wzruszyłem się tak bardzo, gdy w 2008 roku zwyciężyłem podczas GP w Lesznie. Tam jest mój drugi dom, Leszno po raz pierwszy organizowało wówczas GP, czułem się jakbym stąpał po niebie! - mówi Leigh Adams.

Jednak droga do gwiazd wiodła krętymi ścieżkami. Mildura, przepiękne, ciche miasteczko. Palmy, jazz, szaleni fryzjerzy, owocowy raj, życiodajna rzeka Murray, dobre steki i ziejąca gorączką pustynia. Gdy Leigh był brzdącem, gospodarstwo rodziców mieściło się na 40 akrach. - Teraz mój brat powiększył królestwo pomarańczy do 80 akrów. To piękna farma, ale jak wszystko na świecie, ma swoje dobre i złe strony. Plusem była przestrzeń, po której mogłem do woli jeździć na motorze. Minus polegał na tym, że musiałem ciężko pracować, aby zarobić na motocykle. Całe dnie spędzaliśmy na świeżym powietrzu. Pomagaliśmy tacie zbierać owoce z pola, a następnie pakowaliśmy zbiory do siatek. Dziś mama z tatą prowadzą sklep przy naszej farmie. Sprzedają owoce, a z reszty, która nie zejdzie z półek, robi się sok - mówi Adams.

Leigh nie uśmiechał się los farmera. Doceniał ciężką pracę rodziców i brata, ale nie zamierzał zostać na ojcowiźnie. - Gdy tylko poznałem jak wspaniałe emocje wyzwala jazda na żużlu, wiedziałem, że muszę zrobić wszystko, aby speedway mógł być moim sposobem na życie. Praca w polu jest wyjątkowo niewdzięczna. Podziwiam brata i tatę za codzienny wysiłek. Muszą przestrzegać norm higieny, pilnować okresu dojrzewania cytrusów, wiedzieć jakich preparatów używać do spryskiwania roślin, dbać o sprzedaż. Szczyt pracy przypada na lato, gdy dojrzewają winogrona, ale w zimie też jest ogrom zajęć, bo wówczas nadchodzi sezon na pomarańcze. Nie mam cierpliwości do tak specjalistycznej i drobiazgowej produkcji - wyznaje Leigh.

Gdy Adams dorastał, chadzał do tego samego technikum co Jason Lyons. Każdego ranka przemierzali drogę do Irymple Technical College. - Jason mieszkał w domu położonym o kilometr od chaty, w której mieszkałem z rodzicami. Lyonsy jest trochę starszy ode mnie, więc często pukałem do drzwi jego domu i razem drałowaliśmy do szkoły położonej cztery, może pięć kilometrów od Mildury. Nasi rodzice od lat przyjaźnią się, razem z Jasonem jeździliśmy na żużlowe turnieje w Australii. Fajne czasy - Adams podróżuje do lat młodości.

Leigh miał 16 lat, gdy ukończył edukację w Irymple Technical College. Następnie podjął praktyki jako mechanik samochodowy. Pracował dla Grahama Eldera i jego brata w firmie GMB Trucks w Mildura. - Spędziłem 18 długich miesięcy na praktykach. Poznawałem tajniki mechaniki. Uczyłem się naprawiać ciężarówki. To praca w nieustającym kurzu, smarach. Wyczerpujące zajęcie. Australia słynie z pięknych krajobrazów, ale ogromne przestrzenie są wdzięczne dla pisarzy i turystów, a nie dla mechaników. Łatwo sobie wyobrazić w jakim stanie ciężarówki zjeżdżały do naszego warsztatu. Tonęły w morzu piasku, pyłu i kurzu. Dziś, gdy wracam do Mildura, często widuję mojego byłego szefa. Graham sponsoruje żużel w Mildura - mówi Leigh. W trakcie praktyk, Leigh nie tylko przebywał w tumanach kurzu. Graham opłacał mu przeloty do Melbourne, aby Leigh uczestniczył w zajęciach teoretycznych. Zdobywał wiedzę siedząc w klasie z innymi uczniami.

Adamsa ciągnęło w świat motocykli. Gdy wracał zimą do ojczyzny, odwiedzał dawnych kumpli takich jak Dean Bell. - Razem wspominamy jak szaleliśmy na motocyklach. Jazda na motorach była integralną częścią naszego dzieciństwa. Około 10 rodziców skrzyknęło się i wybudowało mini tor do żużla wewnątrz klasycznego toru w Mildura. Rodzice pomagali również składać mini motocykle. Dlatego dziś nie chcę, aby Declyn spędzał zbyt dużo czasu przy komputerze. Dbam o to, aby dzieciństwo kojarzyło mu się również z przebywaniem na świeżym powietrzu i jazdą na motorze - mówi rezolutny tata.

11-letni syn Declyn ma wymarzone warunki do czerpania radości z jazdy na motorze, gdyż tacie trafiła się wyjątkowa okazja do kupna domu położonego na wzgórzu nieopodal Mildura. - Były australijski kierowca samochodowy szukał kupca na tą posesję. Pomyślałem, że to idealny strzał, bo pewnie zostawi garaże, warsztat, a więc będę miał swoje małe królestwo z synem. Mówiłem do Kylie, mej małżonki, że to niezwykłe. Tyle razy przejeżdżaliśmy obok tej posiadłości i zawsze marzyliśmy o jej kupnie. Podziwialiśmy, snuliśmy plany, po czym razem mówiliśmy: zejdźmy na ziemię, takich domów nie sprzedaje nikt o zdrowych zmysłach. A tu nagle taka okazja. Jest siedem pokoi, sala do bilarda, siłownia, a na zewnątrz sporo ziemi, aby zbudować dobry tor do motocrossu. Jedyne czego nam brakuje, to odkryty basen, ale pomyślimy z Kylie, żeby dzieciaki miały gdzie popływać - opowiada Australijczyk.

Plac zabaw dla dzieci to jedno, ogród dla żony to drugie, ale przecież miłośnik sportów motorowych nie zaśnie spokojnie jeśli życie miałoby go ograbić z rozrywek. Leigh posiada piękną łódkę Nautique, zbudowaną w USA, nieco krótszą niż ta, której używa się w wyścigach F1 Powerboats. - Ma nieco ponad 4 metry. Nie chodzi o to, aby była szybka. Ważne, że powstaje niezła fala, a ja stoję na czymś na kształt deski snowboardowej, tylko, że na wodzie. Łódka delikatnie rozpędza się na rzece Murray, a ja pruję po falach. To wymarzony sposób, aby się okaleczyć, ale za bardzo kocham adrenalinę, aby odmówić sobie tej rozrywki. Nie jestem jeszcze tak dobry, aby robić salta, ale z czasem dojdę do tego i będę fikał niezłe koziołki na wodzie - śmieje się Leigh. Wake - boarding - kolejna pasja Leigh Adamsa…

Być może w styczniu 2011 roku, gdy do Mildura przyleci Tony Rickardsson, Leigh zachęci Szweda do szaleństw na rzece Murray. Przed laty, Tony rozmiłował Adamsa w grze w golfa. - Gdy jeździliśmy w barwach Masarny Avesta, często gościliśmy na polu golfowym. Gary Havelock również relaksował się z nami. Golf świetnie wpisywał się w nasz grafik zajęć. W niedzielę z Tonym startowaliśmy w Polsce, a w poniedziałek lecieliśmy do Sztokholmu. Zanim dotarliśmy do Avesta, zegar wybijał 16. Idealna pora na partyjkę golfa. Tony był najlepszy z nas. Jestem pewien, że byłby znakomitym golfistą - mówi Leigh.

Tony Rickardsson stoi najwyżej w hierarchii Leigh Adamsa. Australijczyk spędził mnóstwo czasu w podróży ze Szwedem, rywalizował z nim na torze, próbował go naśladować. - Tony przeniósł żużel na inny, nieznany dotąd poziom profesjonalizmu. Jestem pewien, że Ivan Mauger był nowatorski, gdy ścigał się na żużlu, ale wydaje mi się, że Tony wprowadził do speedwaya jeszcze wyższe standardy pracy. Tony przekonał nas jak ważne jest przygotowanie od strony mentalnej, umiejętność wyciszenia się i kumulowania energii na zawody Grand Prix. Potrafił przyciągnąć sponsorów, stworzyć modę na wizyty fanów wokół motorhome’u. Za czasów Ivana, zawodnicy z Europy Zachodniej dysponowali lepszym sprzętem od żużlowców z krajów komunistycznych, a to było niebagatelnym czynnikiem. Gdy Tony jeździł na żużlu, każdy bez względu na pochodzenie i kolor skóry mógł pozwolić sobie na zakup najlepszego sprzętu. Jednak Rickardsson miał tą przewagę, że eksperymentował z ramami, szukał nowinek i potrafił skupić się w najważniejszych momentach rywalizacji. Tytan psychologii - podsumowuje Leigh.

Podpatrywanie kolegi i rywala przywiodło Adamsa do mariażu z Carlem Blomfeldtem, tunerem, który pracował przed laty dla Sama Ermolenko, Billy Hamilla i Tony Rickardssona. W 2005 roku Adams rozpoczął bliską współpracę z kanadyjskim tunerem. - Czułem podskórnie, że muszę spróbować. Skoro udawało się innym, dlaczego ja miałbym się potknąć? Wydawało mi się, że brakuje mi jednego magicznego elementu, żeby cała układanka zaowocowała tytułem mistrza świata. Będę szczery, współpraca z Carlem nie wypaliła. Blomfeldt zachowywał się trochę tak jakby chciał na nowo wynaleźć koło, a przecież koło było już znane w Mezopotamii 3500 lat przed Chrystusem. Miałem swoje nawyki dotyczące operowania manetką, czułem swoje silniki, oczekiwałem, że Carl pomoże mi znaleźć żyłę złota. Carl zaczął chorować. Zapomniałem, że już podczas pracy z Tonym, Blomfeldt musiał odpocząć od żużlowego zgiełku. Przeszedł operację wszczepienia by passów, nie czuł się najlepiej. Może oczekiwałem od niego zbyt wiele zważywszy na jego podupadające zdrowie? A może on miał już zwyczajnie w świecie dosyć speedwaya? Dziwne, że gdy gościł u mnie w Australii, potrafiliśmy się dogadywać. Kłopoty z komunikacją zaczęły się w Anglii. Rozpoczął się sezon, a Carl nie mógł z siebie wykrzesać energii, zamykał się w sobie, godzinami czytał książki. Nie zatrybiliśmy, rozstaliśmy się po GP w Cardiff, ale nie darowałbym sobie, gdybym nie spróbował współpracy z Carlem - przyznaje Adams.

Leigh zawsze spoglądał ku najwyższym celom. Choć żużlowe środowisko nie odmawia mu techniki, talentu i umiejętności, aby zostać mistrzem świata, Adams nigdy nie sięgnął po złoto IMŚ. Wielu ekspertów uważa, że był zbyt miły dla rywali. - Zgodziłbym się z opinią, że nie jeżdżę zbyt agresywnie, gdybyśmy cofnęli się do 2004 roku. Wiele razy analizowałem moje występy w GP. Istotne, żeby wystąpić we wszystkich 11 turniejach. Jutro też jest dzień. Trzeba niesłychanej regularności, systematycznego zdobywania punktów. Nie zdobywa się mistrzostwa świata wygrywając jedną rundę, a następną kończąc na szpitalnym łóżku. Pamiętam mój najlepszy sezon w GP - rok 2007. Wygrałem w Eskilstunie, byłem w finałach w Kopenhadze i w Cardiff. Rozczarował mnie występ w Pradze, ale w sierpniu wygrałem dwie rundy z rzędu: w Malilli i Daugavpils. Miałem tylko 21 punktów straty do Nicki Pedersena. W Bydgoszczy Nicki odskoczył mi na 10 punktów, ale miałem w zanadrzu dwie rundy na ulubionych torach: Krsko i Gelsenkirchen. Zawsze lubiłem układane tory. Niestety, tydzień przed występem na Słowenii, miałem kraksę w Reading. Bark bardzo mnie bolał, zacisnąłem zęby i walczyłem, ale mentalnie i fizycznie byłem daleki od optymalnej formy. Miałem wrażenie, że kontuzja wysysa ze mnie wszystkie siły - wspomina Leigh.

Jego ostatni występ w GP miał miejsce 17 października 2009 roku w Bydgoszczy. Leigh znów znalazł się za plecami Nicki Pedersena, ale drugie miejsce na pożegnanie z GP było sporym osiągnięciem. Podczas zawodów, w boksie Adamsa krzątał się Barry Briggs. Briggo przez lata błyszczał w ekipie Swindon, sięgnął po mistrzostwo ligi w 1967 roku. Leigh przez lata był gwiazdą Swindon Robins. Gdy emocje w Bydgoszczy opadły, Leigh zażartował w swoim stylu: - "Briggo", gdzie podziewałeś się przez te 14 lat moich startów w Grand Prix?.

Gdy Leigh uczył się jak funkcjonuje świat, w Mildura herosem był Phil Crump. Wszyscy mieszkańcy wiedzieli kim jest Phil, podziwiali go za występy na torze. Byli dumni, że Mildura słynie nie tylko ze zdolnych rugbystów czy gwiazd australijskiego futbolu. - Gdy zaczynałem jeździć na żużlu, Phil był zawodnikiem, którego wszyscy chcieli pokonać w Mildura. Jako młokos stoczyłem z nim kilkanaście fenomenalnych pojedynków. Phil parę razy pokazał mi jak wygląda banda, potrafił pojechać ze mną ostro, ale odbieram to jako pozytyw, bo nauczył mnie twardej walki. Szanuję Phila, bo był bożyszczem fanów, ale odkąd pamiętam gwiazdorstwo miał w głębokim poważaniu. Nie przykładał wagi do sławy, nawet tej w wymiarze lokalnym. Po prostu popularność spływała po nim. Wszystkie dzieciaki chciały go naśladować, ale on ani przez moment nie panoszył się. Szalenie normalny człowiek. Bez dwóch zdań jest najsłynniejszym żużlowcem pochodzącym z naszego miasta - dodaje Leigh.

Innym zawodnikiem, którego Adams doskonale pamięta z okresu wczesnej młodości był Bruce Penhall. - Byłem juniorem, który z wypiekami na policzkach oglądał występy znanych mistrzów. Do Mildura przyjeżdżał Ivan Mauger i Ole Olsen, ale nikt nie potrafił tak kapitalnie walczyć z Philem Crumpem jak Amerykanin Bruce Penhall. Po prostu fruwał. Ani Ivan ani Ole nie radzili sobie tak świetnie jak Bruce. Crumpie był w szoku, że Bruce potrafi znajdywać szybsze ścieżki niż on. Wracałem do domu po jednym z takich turniejów i wyznałem ojcu: czy ty wiesz jak fantastycznie ścigał się dziś Bruce Penhall? On się prawie urodził na motocyklu - wspomina Leigh.

Gdy Adams udawał się w pierwszą podróż lotniczą z Australii do Anglii, miał opiekunów w osobach rodziców Jasona Crumpa. Phil i Carole Crump byli ostoją dla młodzieniaszka, który ruszał na drugi koniec świata w poszukiwaniu szczęścia. Plan zakładał, że Leigh ma miesiąc, aby rozejrzeć się w poszukiwaniu zajęcia. Po miesiącu Adams podpisał kontrakt z drugoligowym zespołem Poole Pirates. Nie bez znaczenia był fakt, że menedżerem Piratów w 1989 roku był dziadek Jasona Crumpa, Neil Street. - Byłoby krucho, gdyby nie Neil Street. Miałem niezwykłe szczęście, że mogłem zamieszkać w domu u Neila i jego żony Mary. Mary była dla mnie jak mama. Przebywałem z dala od ojczyzny, więc pierwszy rok w Anglii był dla mnie chrztem bojowym. Miałem niewiarygodny sezon, wszędzie gdzie nie pojechałem chciałem wygrywać biegi. Craig Boyce spoglądał na mnie jak na stwora z kosmosu widząc jak ogromne postępy czynię w pierwszym roku w Anglii. Dzięki Streetom stanąłem na nogi. Nie tylko mogłem liczyć na rady Neila, ale również na wspaniałą opiekę Mary (świeć Panie nad jej duszą). Buzowałem energią, wygraliśmy ligę, pozyskałem pierwszych sponsorów. Myślałem, że śnię - wzrusza się Leigh.

Marzeniem każdego chłopaka, który zaczyna bawić się w speedway w Australii jest wyjazd na Wyspy Brytyjskie. - Nic nie zmieniło się od czasu Phila Crumpa. Jeśli masz kilkanaście lat i zaczynasz robić postępy na żużlu, marzysz o tym, aby dostać się na Wyspy Brytyjskie, bo to najlepsza szkoła życia. Cieszę się, że w Australii startowałem na torach do wyścigów samochodowych, pokrytych mączką, podobną do tej jaką sypie się na Roland Garros. Jako młokos przywykłem do betonowych band, więc gdy przyjechałem ścigać się do Anglii i wypadło mi jechać do Exeter, byłem szczęśliwy. Miejscowi zawodnicy zrzędzili, że banda jest w dramatycznym stanie, a ja nie mogłem zrozumieć o co im chodzi. Przecież jest super, u nas jest banda z betonu, a tu taki luksus. Exeter, macie elegancką bandę! - śmiał się Adams.

Z czasów podniebnych podróży z Australii na Wyspy Brytyjskie, Adams pamięta jeden szczególny lot. - Spędziłem 23 godziny w jednym samolocie z mistrzem świata F1, Michaelem Schumacherem. Nie wiedziałem nawet, że Michael leci tym samym samolotem co ja do momentu, gdy odbierałem bagaż na londyńskim Heathrow! Schumacher wracał właśnie z Grand Prix Australii Formuły 1 do Europy, a ja leciałem do Anglii, aby rozpocząć sezon żużlowy. Razem z Schumacherem leciał Eddie Irvine, którego dostrzegłem oczekując na bagaże. Przyjmijmy, że nie widziałem ich w klasie ekonomicznej! - żartuje Leigh.

Dziś pisze smsy do Marka Webbera, odwiedza go w siedzibie stajni Red Bull Racing w Milton Keynes. Kumpluje się z Casey Stonerem, mistrzem świata Moto GP z 2007 roku. W czerwcu tego roku Leigh odwiedził Stonera podczas GP Wielkiej Brytanii na torze Silverstone.

Szczególne miejsce w sercu Lejka zajmuje Leszno. Zdobył srebro DMP w 1991 roku z Motorem Lublin i złoto DMP w 1993 roku ze Spartą Polsat Wrocław, ale nigdzie w Polsce nie czuje się tak komfortowo jak w Lesznie. Jako honorowy obywatel Leszna, posiada klucz do bram miasta, ma wspaniały kontakt z kibicami. Nie odszedł z Leszna nawet wtedy gdy pojawiały się bardzo intratne propozycje startów z innych klubów. Uwielbia pograć z Markiem Loramskim w piłkarzyki nieopodal komnat hotelu Wieniawa, zjeść Pizzę Hut, zajrzeć do Maliniaka. - Leszno przypomina mi o Mildura. W cichym, niezbyt dużym mieście, człowiekowi łatwiej zebrać myśli. Nie ma bezimienności funkcjonującej w dużych metropoliach - mówi Leigh. Nigdy nie zapomni sezonu 1996, kiedy Unia Leszno startowała w rozgrywkach II ligi. - Wbrew pozorom nie była to słaba liga. Zielona Góra, Gdańsk, Łódź, Ostrów, Świętochłowice. Nie zapomnę radości jaka wybuchła po wywalczeniu awansu do elity. Nie jestem pewien, ale w całym sezonie zebraliśmy bodaj 44 punkty, a Zielona Góra zajęła II miejsce mając na koncie 38 punktów - rzuca z pamięci Leigh. Po dwóch złotych medalach DMP wywalczonych z Unią Leszno (2007, 2010) wspaniale bawił się świętując tytuł. Ma niezliczone grono przyjaciół. Należałoby sięgnąć po książkę telefoniczną miasta Leszna, chcąc wymienić wszystkich… Andrzej Bortel, Roman Jankowski, Michał Konieczny, Józef Dworakowski, Jarek Stajer, Mario Szmanda, Benny (Paweł Jąder) i niestrudzony artysta Jony. - Ludziom wydaje się, że dobór muzyki podczas imprez sportowych to banalna rzecz. W Australii podczas Wielkiego Szlema, spotkań ligi futbolu australijskiego, rugby czy krykieta, przy opracowaniu muzyki pracują całe sztaby ludzi, a w Lesznie za muzykę odpowiedzialny jest jeden gość - Jony. To prawdziwy artysta. Ma niezwykłe wyczucie rytmu, potrafi błyskawicznie reagować na wydarzenia na stadionie. Wyczuwa puls chwili. Wie kiedy puścić AC/DC, kiedy Pink Floyd, a kiedy nakarmić wiarę Eminemem. Myślę, że on i Skóra byliby niezwykłym duetem stadionowych didżejów - uśmiecha się Adams. Troszczy się o swoich mechaników. Kilka lat temu po GP w Kopenhadze, gdy Mario Szmanda odwiózł Leigh i jego małżonkę Kylie do hotelu, Adams nie odszedł od auta, dopóki nie upewnił się, że Mario Szmanda ma wszystko co potrzebne, aby ruszyć w podróż. - Mario, sprawdź czy masz bilet na prom, pieniążki, paszport. Jedźcie spokojnie, najważniejsze, aby bezpiecznie dojechać do Polski. Szerokiej drogi - rzucił Leigh. Zimą Mario poleci na antypody do Lejka. Mario Szmanda mówi, że praca u Leigh to wyjątkowy luksus. U Adamsa trzeba zrobić swoje, przygotować motocykle, ale nie ma zbędnego ciśnienia. Leigh znajdzie czas, aby porozmawiać z artystą ze Swindon, który wykonał rzeźbę z piasku przedstawiającą Adamsa na motorze żużlowym. - Mądry człowiek. Stworzył podobne dzieło do wykonanego z piasku bolidu F1 na plaży w Melbourne. Podziwiam wyobraźnię takich ludzi - mówi Leigh.

Prawdziwy odcień duszy Leigh Adamsa można było zaobserwować podczas rewanżowego spotkania o złoto DMP z Falubazem Zielona Góra. 26 września 2010 roku. Pełny stadion, nie ma gdzie wetknąć igły, padający deszcz, a tuż po przerwaniu meczu, Leigh zakłada kapelusz australijskich farmerów. Poczuł się jakby odganiał stado dręczących much w miasteczku oderwanym od cywilizacji, w którym wydobywa się opale. Przez chwilę przeniosłem się do rozżarzonego Coober Pedy na australijskiej pustyni. Ubłocony kevlar Leigh świadczył o warunkach na torze. Adams wszedł do saloniku VIP. W środku sponsorzy Unii Leszno, jego przyjaciel Alun Rossiter, rodak Richard Sweetman i przyjaciel Polcoppera - Ox. Gdy nadeszła pora świętowania, Leigh nie zapomniał o Piotrze Rusieckim. Roztańczony stadion, a w katakumbach leszczyńskiego Smoka, rozgrywa się najpiękniejsza scena wieczoru. Leigh przyniósł dwa kaski na których widnieje serduszko przytulone do imienia Luiza. To hołd kangura dla tragicznie zmarłej małżonki Piotra Rusieckiego. George Michael napisał w piosence "Jesus to a child", że największym dramatem jest śmierć dziecka, ale równie bolesne jest odejście żony. Leigh przemierzył z Piotrem tysiące kilometrów, ich przyjaźń ma solidne fundamenty. Adams postawił oba kaski na niewielkim stoliku i objął Piotra ramieniem. Po przyjacielsku. Strugi łez popłynęły z oczu człowieka, który przez wiele lat wspierał karierę Leigh Adamsa. I przemożna cisza dookoła. Rozdzwonione sztućce, szmer rozmów, zapach zupy - wszystko w jednej chwili stało się tłem dla dwójki ludzi, którzy zastygli jak rzeźby, nad którymi przed chwilą przerwał pracę Igor Mitoraj. Wydawało się, że w tym czasie, gdy Piotr i Leigh tak znieruchomieli, odwiedzili razem praskie zakątki, zakamarki Cardiff, terminale lotnisk, przypomnieli sobie uśmiech na twarzy swoich dzieci i żon. A do ich oczu jak do fontanny, ktoś wciąż nalewał ocean łez. Nie bójmy się zapłakać, gdy 10 października Leigh wykona ostatnie okrążenie na Smoku…

Tomasz Lorek

Komentarze (0)