Uważałem, że na torze nie ma straconych pozycji - III część rozmowy z Robertem Przygódzkim, wychowankiem Włókniarza

W trzeciej, przedostatniej części naszego wywiadu z Robertem Przygódzkim, wychowanek Włókniarza odpowiedział na pytania dotyczące m.in. jego żużlowych pracodawców oraz skomentował umiejętność, która była jego najmocniejszą stroną, czyli zaciekła walka na torze do samej mety.

Mateusz Makuch: Czy w związku z konfliktem z Włókniarzem nie myślał pan o wypożyczeniu w 1998 roku?

Robert Przygódzki: Wiesz, najpierw chciałem pojeździć treningowo. Jednak ta kontuzja była poważna i moim zamiarem było rozjeździć się. Kto by chciał zawodnika, który jest po ciężkiej kontuzji i nie wiadomo jaki poziom zaprezentuje?

A miał pan możliwość trenowania na częstochowskim torze mimo nieporozumień?

- Po całej sytuacji przestałem trenować na torze.

Czyli nie jeździł pan w ogóle?

- Tak. Potem mogłem trenować, gdy rozpocząłem negocjacje z Wandą Kraków. Z tą drużyną podpisałem kontrakt w roku 2000. Nie jeździłem praktycznie od roku 1998. Wtedy, tak jak mówiłem, pojechałem trening, aby pokazać, że mogę uprawiać żużel. W 2000 roku, gdy związałem się z Krakowem, posiadałem też swój motocykl, który przygotowałem za wygrane pieniądze w sądzie. Przed sezonem w Krakowie wyjechaliśmy na tor raz i to jeszcze na błocie, więc praktycznie w ogóle nie było treningu. Ogólnie rzecz biorąc, do pierwszego spotkania ligowego w 2000 roku przystąpiłem z marszu. Był to wyjazd do Świętochłowic.

Pamięta pan te zawody?

- A zdobyłem może ze dwa punkty. Tor był trudny, bo wiadomo jaki jest on po wiośnie. Ponadto zero treningów i przygotowania kondycyjnego. Tak pojechałem na zawody.

Sezon później pańskim klubem była Unia Tarnów.

- W Krakowie też wiele obiecywano a mało robiono. Przedłużyłem kontrakt z Wandą po roku 2000, jednak miałem dostać motocykl na rozpoczęcie roku. Żeby mnie nie zawiesili to przygotowałem się do meczu i pojechałem do Tarnowa, bo tam mieliśmy pierwszy mecz. Zapytałem prezesa z Krakowa, czy jest motocykl dla mnie. Usłyszałem, że nie ma, ale będzie. Odpowiedziałem mu, że w takim razie ja w tym dniu nie jeżdżę. Zdziwiony spytał jak sobie to wyobrażam. Uparłem się przy swoim i stwierdziłem, że pojadę dopiero w momencie, gdy dostanę obiecany motocykl. Wiadomo przecież, że wystarczyło, abym pojechał w jednym biegu, to później nie miałbym wyjścia i musiałbym zostać w Krakowie. Moim plusem było to, że w tych sprzedajnych czasach, kiedy to handlowano zawodnikami jak kurczakami, albo wystawiało im się kosmiczne kwoty na liście transferowej, ja byłem do wzięcia za darmo. Swoją kartę miałem w ręku. Wracając do sytuacji sprzed meczu z Tarnowem. Strasznie wkurzył mnie wtedy ówczesny prezes Wandy, bo gdy zrozumiał, że tego dnia nie pojadę, zaczął wyrzucać mnie z parkingu, nawet wzywał ochroniarzy. Poszedłem do trenera Unii, Mariana Wardzały i żartobliwie spytałem, czy nie chce dziadka do drużyny. Skierował mnie do kierownika drużyny. Porozumiałem się z nim. Warunki miałem lepsze niż w Krakowie. Przyznam, że najbardziej miło wspominam jazdę w Tarnowie.

Dlaczego?

- Z tarnowskim klubem praktycznie nie miałem żadnych kłopotów. Pieniądze były na czas, zaraz po każdym meczu. Obojętnie czy był on u siebie czy na wyjeździe. Należna suma była zawsze.

Przygódzki w barwach tarnowskiej Unii

Pełen profesjonalizm?

- Jak najbardziej. Tam też po raz pierwszy jeździłem jako zawodowiec. Dodam, że cała drużyna z Tarnowa była pod opieką Azotów. Wszystko co mieli przygotowane, czyli na przykład motocykle, było klubowe. Jedynie ja i Czech Marian Jirout mieliśmy swoje motocykle.

Zmieniając temat chciałbym zapytać o to, z czego pan zasłynął. Waleczność na torze, niesamowite zaangażowanie w każdy wyścig. Skąd taka mentalność?

- Po prostu mam taki charakter.

To jest tylko kwestia charakteru, czy w grę wchodzi może psychika? Są nawet obecnie przecież zawodnicy dobrej klasy, którzy po słabym starcie nie potrafią odnaleźć się w walce na torze.

- Myślę, że każdy jest inny, dlatego będę mówił wyłącznie za siebie. Walczyłem, ponieważ ja z reguły przegrywałem starty. W całej swojej karierze chyba nigdy nie zerwałem taśmy a nawet jej nie dotknąłem. To też o czymś świadczy (śmiech).

Faktycznie, nie ma co ukrywać, że starty nie były pana mocną stroną.

- Dokładnie. Ze startu raczej nie wychodziłem dobrze. Chociaż wpływ na to mają też ustawienia motocykla. Niektórzy ustawiają je typowo na start. Moja maszyna rozkręcała się natomiast podczas jazdy. Może to mnie nauczyło walki. Nie wygrywałem startów i jakoś od początku nie przykładałem wielkiej wagi do nich. Zdobyłem za to bezcenne umiejętności. Wiedziałem jak wejść za zawodnika lub pod niego. Od momentu rozpoczęcia kariery zmusiła mnie do tego sytuacja. Wychodziłem z założenia, że nie ma straconych pozycji. Bieg nie kończy się na starcie i można go wygrać poprzez rywalizację na torze.

Czy przez całą pańską karierę poznał pan zawodnika, z którym świetnie dogadywał się pan na torze a także poza nim?

- Początkowo, tak jak wspomniał Drabik w twoim artykule (ZOBACZ), dobry kontakt miałem właśnie ze Sławkiem (śmiech). Raczej byliśmy razem poza torem i na torze też nas często wspólnie ustawiano. Później, gdy nadal nasz kontakt poza speedwayem był dobry, zacząłem jeździć z Józkiem Kaflem. Potem dość często jeździłem ze Sławkiem, ale tym razem poza torem było już nieco inaczej. W latach 96-97 bardziej trzymałem się z Robertem Juchą. Co prawda razem w parze raczej nie jeździliśmy, ale kumplowaliśmy się.

Robert Przygódzki (z lewej) i Robert Jucha

Poruszył pan temat Sławka Drabika. Nie ma co ukrywać, że jego pięć minut już minęło. Czy według pana on się jakoś zmienił? Mam tutaj na myśli styl jazdy, zaangażowanie, podejście do żużla.

- Wydaje mi się, że z wiekiem się w ogóle charakter zmienia. Człowiek tak bardziej łagodnieje. Na torze nie wchodzi już w tak ostre sytuacje i moim zdaniem jest to związane właśnie z wiekiem. Jest się po prostu bardziej rozsądnym.

Wielu twierdzi, że zaczyna swoją legendę rozmieniać na drobne.

- Sławek cały czas jest przy żużlu i pewnie przy nim zostanie. Widać jednak, że jemu żużel wciąż sprawia przyjemność. Jeśli mam wyrazić swoje zdanie, to wydaje mi się, że powinien zmienić ligę. Chociaż tyle. W Ekstralidze prezentuje taki kalejdoskop kino-oko, czyli trzy, zero, trzy, zero później znowu trzy.

Pan jest rok młodszy od Sławka i zdecydował się pan zakończyć karierę w 2004 roku…

- Może i bym jeździł jeszcze, ale wpływ na to miała dwuletnia przerwa. Gdy zacząłem z powrotem jeździć, to godziłem żużel z pracą. Można powiedzieć, że jeździłem "po godzinach"…

(W rozmowę ponownie włączyła się żona Roberta Przygódzkiego)

I nie miałem pomocy od nikogo. Pracowałem po to, aby dokładać do sportu i dawać ludziom dużo radości. Przepraszam, ale ja muszę się wtrącić w tym momencie, bo mój mąż jest człowiekiem skromnym i tego nie powie. Robert Przygódzki musiał sobie radzić sam. Nie pomagał mu nikt nawet w rodzinie, bo nie miał takich możliwości. On pracował po to, żeby sobie dokładać do swojego sprzętu. Czasem na stadionie siedział do bardzo późnych godzin. Pamiętam doskonale jak woziłam mu obiady, bo nawet na posiłek nie miał czasu. On chciał sprawiać radość ludziom i kibicom. On dla tych kibiców żył. Dla niego pieniądze się nie liczyły i nie liczą. Robert chciał po prostu sprawiać radość innym…

Wracając do tematu (wypowiedź żony przerwał Przygódzki) skończyłem karierę w 2004 roku ponieważ zwyczajnie nie miałem gdzie jeździć. Klub w Krakowie, do którego wróciłem po startach w Tarnowie i Lublinie, rozwiązano i jeszcze do tej pory zalegają mi oni z zarobionymi pieniędzmi. Później przeprowadziliśmy się do nowego domu, w który też trzeba było zainwestować. Nie mogłem więc dalej dokładać do żużla. Jazda w tym momencie się skończyła.

I czym zajął się pan po jej zakończeniu?

- Dalej pracowałem. Sprzedawałem części samochodowe, potem jako elektromechanik. Niedawno pracowałem w serwisie Fiata również jako elektromechanik. Teraz być może się zajmę pomocą Przemysławowi Dądeli, który będzie startować w Krakowie, jeżeli coś z tego wyjdzie.

W ostatniej części wywiadu z Robertem Przygódzkim poruszyliśmy m.in. temat szkolenia młodzieży w Polsce oraz problem z polskim narybkiem.

Zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum Roberta Przygódzkiego.

Komentarze (0)