Przez sześć dni byłem w śpiączce - II część rozmowy z Waldemarem Cieślewiczem

Na koniec lat osiemdziesiątych i początek dziewięćdziesiątych przypadł najlepszy okres w karierze Waldemara Cieślewicza. Ten młody i utalentowany zawodnik, który wcześniej startował wyłącznie w drugiej lidze, szybko udowodnił wszystkim niedowiarkom, że stać go na dobry wynik także na pierwszoligowym froncie. Niestety w tym czasie Cieślewicz uległ również najpoważniejszej kontuzji w swojej całej sportowej karierze.

Mirosław Lewandowski: Karierę rozpoczynałeś w Starcie Gniezno, jednak przez kibiców jesteś utożsamiany z drużyną Polonii Bydgoszcz. Jak trafiłeś do gwardyjskiego klubu?

Waldemar Cieślewicz: Pod koniec 1987 r. wojsko zapukało do drzwi. Padł na mnie blady strach. W tym samym czasie do wojska poszedł już Jacek Gomólski, więc również spodziewałem się wezwania do armii. I wtedy pojawiła się oferta z Bydgoszczy. Wyraziłem zgodę na jazdę w Polonii. Dzięki temu mogłem odpracować wojsko służąc w ZOMO. Bydgoszcz spadała mi z nieba. Musiałbym być chory, żeby z tego nie skorzystać. Inaczej miałbym co najmniej roczną przerwę w startach, a to mnie przerażało.

Razem z tobą do Bydgoszczy przyszedł również Jacek Gomólski.

- Działacze z Bydgoszczy zapytali mnie, czy nie ma w Gnieźnie jeszcze jednego młodego zawodnika, który mógłby razem ze mną przyjść do Polonii. Wskazałem im Jacka Gomólskiego, który wówczas był już w wojsku. Dlatego Polonia się nim zainteresowała i również ściągnęła go do klubu. Poleciłem jeszcze mechanika Leszka Stafankiewicza. W ten sposób cała nasza trójka znalazła się w Bydgoszczy.

Jak wspominasz swoje pierwsze dni w nowym klubie?

- Pamiętam, że kibice nie byli uradowani. Dało się wówczas usłyszeć głosy, że co to za wzmocnienie, kogo oni wzięli, jakichś gówniarzy z II ligi... Tymczasem my już w pierwszym sezonie udowodniliśmy, że potrafimy jeździć. Drużyna się doskonale rozumiała, to był świetny zespół. Bardzo miło wspominam tamten czas.

Jaka była różnica między I i II ligą?

- Przechodząc z Gniezna do Bydgoszczy miałem małe obawy. U siebie mieliśmy twardy tor, a w Bydgoszczy zastaliśmy kopę. Jak się weszło na tor, to człowiek zapadał się po kolana (śmiech dop. red.). W Gnieźnie na zawody przychodziło sporo kibiców. Ale to co zastałem w Bydgoszczy przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Jak spojrzałem na trybuny to pomyślałem sobie, Matko Boska ale tłum. Doping kibiców słyszałem nawet podczas jazdy.

W lidze radziłeś sobie bardzo dobrze. Awansowałeś również do finału IMŚJ...

- Zająłem 10 miejsce w IMŚJ. To był mój największy sukces indywidualny. Już sam awans do finału uważałem za wielkie wydarzenie. Zdobyłem też medal MMPPK w Rzeszowie. W ogóle sezon 1988 uważam za jeden z najlepszych w mojej karierze. Mile go wspominam. Byłem w nowym klubie, nowym otoczeniu. Z Polonii dostałem motocykl i całe wyposażenie, od głowy do butów. Zdobywałem dużo punktów, mieszkałem sam w hotelu, po prostu było super.

Drużyna Polonii Bydgoszcz przed derbami Pomorza w 1988 roku. Stoją od lewej: Marek Ziarnik, Krzysztof Ziarnik, Zdzisław Rutecki, Jacek Woźniak, Ryszard Dołomisiewicz, Ryszard Nieścieruk (trener). Klęczą od lewej: Zbigniew Bizoń, Jacek Gomólski i Waldemar Cieślewicz

Wracając do sezonu 1988, czy pamiętasz ten zacięty pojedynek z Unią Leszno i zachowanie Jana Krzystyniaka?

- Tak, to był bardzo trudny mecz. Dołomisiewicz z Gomólskim przywieźli Krzystyniaka na 5:1 i zawodnikowi z Leszna po prostu puściły nerwy. Jak to się skończyło, każdy pamięta. Jednak w parkingu była taka atmosfera, że można było powiesić siekierę. Kibice chcieli wyważyć bramę i wymierzyć sprawiedliwość Krzystyniakowi. Dlatego milicja wypuściła autobus z zawodnikami i ludźmi z Leszna drugą bramą i na sygnałach eskortowali ich poza granice miasta.

Sezon 1988 przyniósł również pierwszy bardzo poważny upadek...

- Tak, to było podczas MDMP w Bydgoszczy i to był mój pierwszy bieg. Wojciech Momot jechał z pierwszego toru, ja z drugiego, z trzeciego jechał Darek Michalak a z czwartego Krzysztof Kuczwalski. Spod taśmy wyszliśmy równo. W momencie, kiedy zakładałem się na Momota podniosło go i uderzył we mnie. Siła odśrodkowa wypchnęła nas na środek toru gdzie był Michalak. Ja uderzyłem w siatkę, a Michalak prawdopodobnie w dolne deski. Dodatkowo został jeszcze uderzony motocyklem. Mówię prawdopodobnie, ponieważ nic nie pamiętam z tego upadku. Później oglądałem jedynie nagranie z tego karambolu.

Jakie były konsekwencje tego upadku?

- Przez sześć dni byłem w śpiączce. Okazało się, że miałem zbity pień mózgu. Zostałem przetransportowany helikopterem do Warszawy. Tylko tam był wówczas tomograf komputerowy. Okazało się że nie mam poważnych uszkodzeń mózgu. W czasie transportu odzyskałem przytomność, ale nie byłem jeszcze świadomy tego, co się ze mną dzieje. W szpitalu dochodziłem do siebie. Klub otoczył mnie wielką opieką. Specjalnie dla mnie ściągnięto lekarstwa z Niemiec, bo w Polsce niektóre nie były dostępne. Byłem młodym zawodnikiem i szybko doszedłem do pełni sił. W grudniu już trenowałem na hali.

Czy po tej kraksie nie pomyślałeś o tym, żeby dać sobie spokój z żużlem?

- To był mój pierwszy poważny upadek w mojej karierze. Po tej kraksie nie zapaliła się żadna żarówka ostrzegawcza. Gdyby tak było, to dalsza jazda nie miałaby sensu. Wracając na tor w 1989 r. nie myślałem o kontuzji. To był nowy sezon, nowe nadzieje. Upadek został za mną, nie chciałem do niego wracać. Cieszyłem się z tego, że wyzdrowiałem i mogłem dalej startować.

Jak wspominasz ówczesnego trenera Polonii Ryszarda Nieścieruka?

- Trener Nieścieruk był naprawdę świetnym fachowcem i człowiekiem. To był swego rodzaju fenomen. Nigdy nie siedział na motocyklu, ale miał olbrzymią wiedzę na temat żużla. Był człowiekiem na poziomie. Był menadżerem, taką "kwoką" która opiekuje się swoją gromadą. Wypominał nam nasze błędy, ale w taki sposób, że jego uwagi mobilizowały nas do lepszej jazdy.

Drużyna Polonii Bydgoszcz podczas półfinału MPPK w Grudziądzu w 1989 roku. Stoją od lewej: Waldemar Cieślewicz, Jacek Woźniak i Jacek Gomólski

W 1990 r. miałeś niemal roczną przerwę w startach

- Przyszedł rok 1990, odrobiłem służbę wojskową i formalnie stałem się z powrotem zawodnikiem Startu Gniezno. Tyle, że ja nie chciałem tam wracać. Oba kluby nie mogły się ze sobą dogadać, ja nie chciałem odpuścić i w efekcie nałożono na mnie karę. W tym czasie zostałem sam na placu boju, ponieważ Jacek Gomólski od razu zdecydował się wrócić do Gniezna.

Długo trwały te przepychanki przy zielonym stoliku?

- Niestety za długo. Na szczęście w końcu kluby doszły do porozumienia. Ustalono, że w kolejnym sezonie będę mógł wrócić do Bydgoszczy. Dlatego w drugiej części 1990 r. broniłem barw Startu Gniezno. W tym czasie trochę trenowałem, ale nie miałem sprzętu ani ciągłości starów. Uważam, że ten rok mocno odbił się na mojej dalszej karierze.

W 1991 r. pokazałeś, że nie zapomniałeś jak się jeździ na żużlu...

- To był dobry sezon w moim wykonaniu. Uzyskałem średnią biegopunktową ponad 2 punkty (2,131 przyp. red.) W ogóle w 1991 r. Polonia miała na prawdę bardzo mocny skład. W klubie jeździli wówczas bracia Gollobowie i Ryszard Dołomisiewicz.

Rok później w 1992 r. zdobyłeś swój pierwszy tytuł DMP. Duży udział w tym złocie mieli obcokrajowcy. Jak ci się z nimi współpracowało?

- Byli otwarci i kontaktowi. Można było podejść, pogadać, podpowiedzieli co zrobić lepiej, jak się przełożyć do warunków torowych. Szczególnie Sam Ermolenko był towarzyski i zawsze służył pomocą.

A jak układała się współpraca z braćmi Gollobami?

- Tomek jakby mógł, to by ze skóry wyszedł, żeby pomoc koledze w trakcie biegu. Zresztą w parkingu również wszędzie go było pełno. Doradzał, jak balansować ciałem, jak ustawić sprzęgło itd. Wystarczyło do niego podejść i powiedzieć: słuchaj, mam kłopot z motocyklem, a on zawsze pomagał.

W trzeciej części rozmowy z portalem SportoweFakty.pl Waldemar Cieślewicz opowie u derbach Pomorza i upadku, w którym poważną kontuzję odniósł Szwed Per Jonsson. "Cielak" przypomni również swój drugi poważny upadek w karierze oraz zdradzi kulisy zakończenia trwającej 12 lat przygody z żużlem.

Komentarze (0)