Mateusz Jach: Ryszard "Franki" Franczyszyn

Lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku były trudne dla polskich żużlowców, to wtedy różnice sprzętowe pomiędzy zawodnikami z Wysp Brytyjskich czy Skandynawii, a zawodnikami z Polski były chyba największe. Pomimo braku dostępu do motocykli z najwyższej półki to w tym czasie rozpoczęły się ciekawe kariery Sławomira Drabika, Jarosława Olszewskiego, Piotra Śwista czy właśnie Ryszarda Franczyszyna. Zawodnika, który dzięki swojej sumienności i pracowitości z prowizorycznego mini toru przy ulicy Jasnej w Gorzowie, gdzie rozpoczynał swoją żużlową przygodę z Mirosławem Daniszewskim, trafił do kadry narodowej i otarł się o ostatni, jednodniowy finał indywidualnych mistrzostw świata.

W tym artykule dowiesz się o:

Wychowanek Edwarda Jancarza zjechał z żużlowych torów niemal niespostrzeżenie, w 2001 roku po zaledwie jednym nieudanym meczu w barwach warszawskiej Gwardii. Być może poczuł, że nie pasuje już do świata młodych szarżujących zawodników, zupełnie innych od niego - żużlowego dżentelmena, który szanował kości rywali. Jego największe sukcesy przypadły na przełom trudnych lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, na czas wejścia do polskiego żużla dużych pieniędzy i wielkich zachodnich gwiazd. Niemal od początku kariery wskoczył do pierwszego składu gorzowskiej Stali i przez trzynaście sezonów był jej podporą. Zdobył Brązowy oraz Srebrny Kask, stawał na podium niemal wszystkich rozgrywek drużynowych oraz parowych rozgrywanych nad Wisłą. Swoją obecność w świecie sportu zaznaczył także stając na podium między innymi w tradycyjnym bydgoskim Kryterium Asów oraz ostrowskim Łańcuchu Herbowym. Był ceniony nie tylko za opanowanie na torze, ale też poza nim. Czasami gdy atmosfera w parku maszyn gęstniała Franczyszyna nigdy nie ponosiły nerwy. Zawsze skupiony, pracowity wolał zająć się sprzętem niż wdawać się w niepotrzebne, nerwowe dyskusje i pyskówki.

W pamięci kibiców zapisał się wieloma niezwykle emocjonującymi wyścigami, z których najczęściej przywołuje się jego wygrany pojedynek z mistrzem świata Samem Ermolenko, który przechylił szalę meczowego zwycięstwa Stali Gorzów nad bardzo mocną ekipą z Bydgoszczy.

(fragment transmisji przeprowadzonej przez nieistniejącą już regionalną telewizję "Vigor" meczu Stal Gorzów – Polonia Bydgoszcz z 1994 roku)

Franczyszyn nigdy nie był gwiazdą, idolem porywającym tłumy, lecz typem zawodnika imponującego spokojem, techniką i pracowitością. Jego kariera to z jednej strony medale DMP, starty z orłem na piersi, z drugiej to podróże do Świętochłowic oraz Warszawy i nieopłacalne starty przez trzy lata w drugiej lidze. Mimo braku spektakularnych indywidualnych sukcesów oraz startów w ligach zagranicznych miał i ma oddanych kibiców, którzy nigdy nie zapomną jego nienagannej sylwetki na motocyklu.

To dla niego grupa polskich fanek podczas upalnego półfinału IMŚ w Pradze w 1994 roku ubrała się w krótkie biało-czerwone spódniczki, na których napisały "Frankie goes to Vojens". Wierzyły, że to właśnie on, obok Tomasza Golloba awansuje do finału IMŚ w duńskim Vojens. Zabrakło mu naprawdę niewiele. Zdobył pięć punktów, tracąc przynajmniej drugie tyle podczas walki z lepiej dopasowanymi do twardego niczym skała praskiego toru rywalami.

Co raz mniej jest żużlowców tak oddanych drużynie i kibicom. Nienarzekających na sprzęt, opóźnienia w płatnościach czy startujących w zabandażowanej głowie. To piękne, że "Franki" nadal jest bardzo szanowany przez środowisko "czarnego sportu". Po latach kariery pięknie odnalazł się na stadionach w zupełnie innej roli. Dziś wraz ze swoim przyjacielem Davidem Ruudem, jako jego mechanik i mentor przemierza niemal całą Europę w poszukiwaniu sukcesów i radości kibiców ze swojej pracy. Tylko jego podopieczny David Ruud wie jak wielkie jest serce Franczyszyna dla żużla. To on najbardziej namawiał i pomagał filigranowemu Szwedowi powrócić na tor po koszmarnym wypadku w Gorzowie w 2005 roku, po którym David spędził niemal pół roku w szpitalu…

Komentarze (0)